Procesja osiągnęła ostatni skłon początku Ulicy i zaczęła schodzić na szeroką rampę prowadzącą do leżącego w dole portu. Wszechobecna masa ludzi tłoczyła się tu jeszcze mocniej, tworzyła zbity mur ciał, ścianę twarzy groteskowych zwierząt. Okrzyki radości i żalu wzbiły się z dołu na powitanie nadjeżdżającego wozu, odbijając się echem w ogromnej morskiej grocie. Otoczyło ich wilgotne, chłodne powietrze świata zewnętrznego. Arienrhod dygotała skrycie pod maską dumy na twarzy.
Przed i pod sobą widziała obite czerwonymi draperiami podwyższenia na samym końcu nabrzeża, stopnie pełne pozaziemskich dostojników i wpływowych przedstawicieli letniackich rodów. Na estradzie zapewniającej najlepszy widok ujrzała Premiera w otoczeniu członków Rady — już bez masek, jakby uczestnictwo w tym pogańskim obrzędzie było poniżej ich godności, wypatrywali, jak nadjeżdża. Zobaczywszy ich, doznała migotliwego deja vu. Widziała już kiedyś tę scenę, kilkakrotnie, lecz tylko raz tak jak teraz; dawno temu, gdy jako nowa Królowa stała na nabrzeżu i patrzyła na odpływającą ostatnią z Królowych Lata — gdy triumfalnie wysyłała do zimnej wody swą poprzedniczkę.
Wszystkie inne razy, pozostałe świąteczne korowody, były jedynie próbami przed następną Zmianą, tą właśnie. Zgodnie z tymi samymi starożytnymi regułami dokonywano wyboru Królowej Dnia, panującej podczas Nocy Masek i o świcie udającej się w tą podróż. Wydała jednak rozkaz, by morze otrzymywało w ofierze jedynie parę kukieł, a nie ludzi.
Przez wszystkie te Święta, od długich lat, niezmienni jak sam obrzęd pozostawali tylko ona i członkowie Rady. Teraz jednak ujrzą kres jej i wszystkich czynionych przez nią wysiłków wyzwolenia się od nich. Sami będą żyć nadal, podobnie jak przetrwa wiecznie symbolizowany przez nich system. Zacisnęła dłonie na miękkiej tkaninie sukni. Gdybym tylko mogła zabrać ich wszystkich ze sobą! Ale było za późno, za późno na cokolwiek.
Zobaczyła wreszcie Królową Lata stojącą na nabrzeżu w wolnej przestrzeni między opatulonymi w czerwień podwyższeniami. Pod nią pluskała woda barwy goryczy. Miała przepiękną maskę, której widok wzbudził w sercu Arienrhod niechętny podziw. Ale to dzieło Zimaczki. A kto wie, jaką wiejską, nie zasługującą na taki zaszczyt twarz wyspiarki kryje; jakie krępe, chłopskie ciało i tępy umysł otula błyszcząca siatka na ryby z zielonego jedwabiu. Poczuła, jak przewraca się jej żołądek na myśl o zajmującym jej miejsce takim ciele i umyśle.
Obok siedział cicho Herne, równie milczący co ona. Zastanowiła się, o czym myśli na widok oczekującej elity swej ojczystej planety, oczekującego morza. Nie potrafiła odgadnąć, jaką minę kryje jego maska. Do diabła z nim. Modliła się, by żałował teraz swego samobójczego impulsu; by poczuł choćby cząstkę rozpaczy i żalu doznawanej przez nią, gdy stała na szczątkach dążeń swego życia. Niech śmierć okaże się zapomnieniem! Gdybym miała ją przetrwać z tym symbolem mych klęsk, byłoby to gorsze od wziętych razem wszystkich piekieł tych przeklętych pozaziemców!
Wóz podjechał, jak mógł najdalej, w wolną przestrzeń na końcu nabrzeża. Eskorta dostojników zwolniła, stanęła i wypuściła liny. Trzy razy okrążyli pojazd, wrzucając na jego tył pozaziemskie ofiary i żegnając Zimę swą ostatnią pieśnią. W końcu pokłonili się przed Arienrhod i zaczęli odchodzić od wozu, zagłuszając płaczami i lamentami krzyki tłumu. Niektórzy, mijając ją, po raz ostatni przyciskali do ust rąbek jej szaty. Paru odważyło się nawet dotknąć jej dłoni — ci najstarsi, stojący przy niej wiernie od półtora wieku — nagle, niespodziewanie, głęboko przejął ją ich żal.
Ich miejsce zajęli Letniacy, także zamaskowani, także śpiewający, lecz pean ku czci nadchodzących złotych dni. Zmusiła swe uszy, by ich nie słyszały. Oni również okrążyli wóz trzykrotnie, wrzucając do niego swoje ofiary — chrzęszczące, prymitywne naszyjniki z muszel i kamieni, barwne pływaki rybackie, gałązki ze zwiędłymi liśćmi.
Gdy skończyli swą pieśń, wśród oczekujących tłumów zapadła głucha cisza. Usłyszała w niej wyraźnie skrzypienie i jęczenie pracujących belek, uświadomiła sobie obecność pokrywających powierzchnię wody licznych obcych statków; tworzyły niemal nieprzerwaną płaszczyznę z drewna, płócien i dźwięczącego metalu. Krwawnik wisiał nad nimi jak nadchodząca burza, ale tu, na samym końcu podbrzusza miasta, mogła wyjrzeć poza jego cień, zobaczyć przestwór szarozielonego, otwartego morza. Bezkresne… wieczne… cóż dziwnego, że je czcimy? Przypomniała sobie, że kiedyś, w bardzo odległych czasach, nawet ona wierzyła w Morze.
Między nią i widok morza wsunęła się maska Królowej Lata, która weszła między liny wozu.
— Wasza Wysokość. — Królowa Lata pokłoniła się przed Arienrhod, która zrozumiała, że aż do śmierci jest władczynią. — Przybyłaś. — Głos był dziwnie niepewny i dziwnie znajomy.
Kiwnęła głową z królewską wyniosłością, panując znowu nad jedyną rzeczą, która pozostała w jej władzy.
— Tak — odparła zgodnie z rytuałem. — Przybyłam, by się zmienić. Jestem wcieleniem Morza; jak zmieniają się przypływy i pory roku, tak muszę i ja. Skończył się czas Zimy… śnieg topnieje na powierzchni Morza, rodzą się z niego łagodne deszcze. — Jej głos brzmiał niesamowicie w tej jaskini. Ukryte kamery zapisywały obrzęd, jego obraz i dźwięk docierał na ekrany w całym mieście.
— Lato następuje po Zimie jak noc po dniu — wyrecytowała Królowa Lata. — Morze styka się z lądem. Spotykające się połowy tworzą całość; któż może je rozdzielić? Kto może zająć ich miejsce czy czas, gdy ten nadejdzie? Narodziły się z mocy większej od każdej innej — ich prawda jest powszechna! — Królowa Lata uniosła ramiona w stronę tłumu.
Arienrhod poczuła lekkie zaskoczenie. Nigdy nie powiedziała ostatniego wersetu, nigdy go nie słyszała. Tłumy zamruczały, coś je niepokoiło.
— Kto przybywa z tobą, by się zmienić?
— Mój ukochany — odparła, starając się mówić równym głosem — którego ciało jest jak ziemia, zaślubiona z Morzem. Połączeni pod niebem, nigdy się nie rozstaniemy. — Zimny wiatr zapiekł ją w oczy. Herne nic nie mówił, nic nie robił, czekał z właściwym sobie stoicyzmem.
— A więc niech tak będzie. — Kobiecie załamał się głos. Wyciągnęła ręce, a dwaj stojący obok Letniacy położyli na ziemi miseczki z ciemną cieczą. Królowa Lata podała jedną Herne'owi; wziął ją chętnie. Drugą ofiarowała Arienrhod. — Czy chcesz wypić łaskę Pani?
Arienrhod poczuła, jak sztywnieją jej usta, w końcu powiedziała — Tak. — Czarki zawierały silny narkotyk, który stłumi jej strach i świadomość tego, co nastąpi. Obok Herne odchylił czarną maskę i z grymasem uniósł napój do ust. Arienrhod podniosła swój. Zawsze zamierzała odmówić przyjęcia go; nie zgodzić się na osłabienie doznawania chwili swego wielkiego triumfu. Teraz jednak pragnęła zapomnienia. — Za Panią. — Poczuła ostry aromat ziół, w usta zapiekła ją odrętwiająca gorycz. Przełknęła napitek paraliżujący gardło, powtórzyła to, a trzeci łyk był bez smaku, jak woda.
Gdy wypiła wszystko i zwróciła czarkę, ujrzała Letniaków nadchodzących z linami, którymi przywiążą ich do wozu i do siebie. Przerażenie ścisnęło jej pierś, strach zaćmił oczy. Oszołom mnie, na miłość bogów! modliła się o szybsze nadejście odrętwienia. Herne niemal się szarpnął, gdy Letniacy położyli na nim ręce; zobaczyła, jak napięły się i stwardniały jego mięśnie, nim słabość nie zwyciężyła siły. Siedziała całkowicie bez ruchu, pozwalając potulnie, by Letniacy spętali jej ręce i nogi, przywiązali ją mocno do Herne'a i przymocowali liny do wozu. Choć miał on kształt łodzi o zaokrąglonym dziobie, to wiedziała, że w dole, pod stosami futer i ofiar, jest dziurawy jak sito i że zatonie niemal natychmiast. Nie mogła powstrzymać dłoni przed szarpaniem się z więzami ani ciała od odsuwania się od Herne'a. Zwrócił ku niej zamaskowaną twarz, lecz na nią nie spojrzała.