Выбрать главу

Moon kiwnęła z roztargnieniem głową i patrzyła, jak Jerusha wraca samotnie przez pustą przestrzeń w szeregi pozaziemców. Gdy tylko zniknęła na podwyższeniu, głośno oznajmiła o zakończeniu uroczystości, Święta, Zimy… ale zaledwie początku Zmiany.

Zimny zmierzch wleciał na skrzydłach wiatru między ziejące pustką nabrzeża i magazyny podbrzusza miasta, gdzie równie chłodny świt był świadkiem, jak do Krwawnika przybyła Zmiana. Moon spacerowała ze Sparksem, ciągnąc za sobą dyskretną eskortę, wsłuchując się w skrzypienia i wzdychania niespokojnych statków, odległe, odbijające się echem głosy ich znużonych załóg. Kłębowisko zimackich i letniackich okrętów, które niedawno wypełniały każdy wolny skrawek powierzchni wody, zmniejszyło się już o połowę, obie grupy zaczęły opuszczać miasto.

Letniacy niedługo powrócą; Zmiana była dla nich znakiem rozpoczęcia przenoszenia się na północ, opuszczania regionów równikowych i wypełniania luk pomiędzy siedzibami Zimaków. W miarę zbliżania się Tiamat do Czarnych Wrót i wzmagania się aktywności słońc Bliźniąt, niskie szerokości geograficzne stawały się niezdatne do zamieszkiwania. Zmieniało się tam także morze, obecnie zasiedlające go formy życia chroniły się w głębinach lub na wyższych szerokościach, zmuszając do tego samego ludzi.

Zimacy będą musieli podzielić się z Letniakami rozrzuconymi wyspami i szerokimi przestworami oceanu, które dotąd należały tylko do nich, podobnie jak nowym, trudniejszym życiem, pozbawionym wsparcia pozaziemców. Szlachta zacznie opuszczać miasto i uczyć się od nowa prowadzenia własnych plantacji, które do tej pory były przeważnie jedynie terenami Łowów; zacznie przekształcać je w podstawę zapewniającą zachowanie cennej równowagi życia pozostawionego im przez pozaziemców.

A w samym środku tego cyklicznego chaosu ona, Moon, ma zapoczątkować nowy ład.

— Myślałam kiedyś, że gdy tylko dostanę się do Krwawnika, skończą się wszystkie moje kłopoty. Ale wtedy dopiero się zaczęły. — Ich smutne oddechy zamarzały w powietrzu. Nawet teraz, gdy spacerowali razem, kojeni obecnością morza, czuła, jak brzemię przyszłości przygniatają równie mocno, jak wiszący w górze ciężar miasta. Oparła się na poszarzałej od starości barierce, spojrzała na chłodną, zielonoczarną wodę. Obok pochylił się milczący od rana Sparks; starał się czynić jak najlepiej to, czego nie mógł zmienić — a zmiany przyjmować jednakowo, tak samo traktować tych, którzy na nich zyskiwali i tracili.

— Masz teraz sojuszników. Będzie ich coraz więcej. Nie będziesz musiała dźwigać wszystkiego sama. Zawsze znajdą się przy tobie. — W jego głos wkradła się nuta smutku, lekko się odsunął. Wszyscy ludzie, na których będzie musiała opierać się Moon, wiedzieli, kim był, i choćby nawet przestali go już za to nienawidzić, samą swą obecnością będą mu o tym przypominać i zmuszać do nienawidzenia siebie. — Nikt nie może panować zupełnie samotnie… nawet Arienrhod.

— Nie jestem Arienrhod! — Urwała, zrozumiawszy, że nie o to mu chodziło, lecz było już za późno. — Myślałam, że…

— Nie.

— Wiem. — Ale wiedziała też, że jakaś jego cząstka będzie zawsze widziała w niej Arienrhod, że ta nigdy go tu nie opuści; że będzie zawsze tkwić w mieście, powodując, że zaczną unikać swych oczu. Otarła z twarzy wieczorną rosę. Za odległym skrajem miasta dostrzegała na zachodzie pasek zanurzającego się w wodzie słońca, przypominającego gasnącą tęczę.

— Kiedy teraz ujrzymy znowu tęczę? Czy do końca życia nie zobaczymy żadnej?

W dole coś naruszyło powierzchnię wody, miękko wtrąciło się w ich słowa. Opuściwszy wzrok, Moon dostrzegła smukłą, cętkowaną głowę, unoszącą się na wężowatej szyi, by spojrzeć jej w oczy. Poczuła, jak wstrzymuje dech, usłyszała bezwiedny protest Sparksa…

— Nie!

— Sparks! — Chwyciła go za ramię, gdy odepchnął się od poręczy. — Poczekaj. Nie odchodź. — Przytrzymała go.

— Moon, co chcesz ze mną zrobić?

Nie odpowiedziała jednak, przyklękła tylko, pociągając go za sobą; paciorki, którymi wyszyty był jej cieniutki zielony szal, zachrobotały o drewnianą powierzchnię nabrzeża. Wyciągała rękę, aż dotknęła ją ciemna sylwetka mera, dowodząc swej realności.

— Co tu robisz? — Samotny mer spojrzał na nią hebanowymi, nic nie wyrażającymi oczami, jakby sam nie znał odpowiedzi na jej pytanie. Nic jednak nie zrobił, by stąd odpłynąć, uderzając rytmicznie płetwami w zasłaną odpadkami wodę, tkwił przy brzegu basenu. Zaczął smutnie zawodzić, jego samotny głos powtarzał melodie zagubionego chóru. Pieśni… dlaczego śpiewacie ? Czy to coś więcej niż tylko pieśni! Czy mogą opowiedzieć o waszym celu, waszych obowiązkach, przyczynach istnienia tutaj, jeśli kiedyś zostaną zrozumiane! Poczuła rodzące się podniecenie. Ngenet. Ngenet może pomóc jej się dowiedzieć. A jeśli ma rację, dowie się, jak ich uczyć…

Dostrzegła go wczoraj wśród tłumów, widziała na jego twarzy dumę i nadzieję, ale nie zdołała się do niego przecisnąć. Zauważyła także, że z nie wybaczającymi wspomnieniami wpatruje się w tkwiącego przy niej Sparksa.

Trzymała mocno Sparksa za rękę, przezwyciężając jego niepewny opór, zmuszała do patrzenia na wodę. Jęczał, jakby wsadziła mu dłoń do ognia. Mer patrzył nieodgadnionym wzrokiem to na nią, to na niego, nim powoli nie zanurzył się w ciemnej wodzie, nie próbując go dotknąć.

Moon puściła dłoń Sparksa, patrzyła, jak z własnej woli wychyla się nad wodę. Powoli cofnął rękę i przykląkł, przytrzymując się barierki.

Z tyłu dobiegły Moon zdumione pomruki letniackiej eskorty — wszechobecnych Goodventure, którzy niby trzymając się w tyle, przez cały dzień próbowali w rzeczywistości nią kierować. Nastawiła ich do siebie wrogo, umyślnym niespełnieniem oczekiwań związanych z obrzędem, wiedziała też, że ze względu na pochodzenie od poprzedniej Królowej Lata mogą się w przyszłości okazać groźnymi przeciwnikami. Teraz znielubiła ich jeszcze bardziej za przeszkadzanie Sparksowi w pozostawaniu tylko z nią i rozpaczą. Zrozumiała wreszcie, iż zostanie Królową nie oznacza uzyskania absolutnej swobody, lecz przeciwnie — skończenie z nią.

— Morze nigdy nie zapomina. Ale wybacza, Sparkie. — Moon sięgnęła do jego włosów, wzięła między swe zimne, wilgotne ręce zziębniętą, mokrą od łez twarz ukochanego, poczuła, jak jego wstyd staje się dla niej jeszcze jedną mroźną drzazgą wątpliwości. — Wystarczy poczekać.

— Życie okaże się na to za krótkie! — Jego słowa były jak sztylet wbijany własnoręcznie w serce. Nigdy nie będzie należał tu ani do żadnego innego miejsca, póki nie zawrze pokoju z samym sobą.

— Och, Sparks, niech Morze zaświadczy, że masz me chętne serce, tylko ty, teraz i zawsze. — Mówiła z wyzwaniem słowa przysięgi; jedyne, które spełniały jej pragnienie spełnienia jego pragnień.

— Niech Morze zaświadczy… — powtórzył te słowa, uspokajając się przy tym, pozbywając swej siły, oporu.

— Sparks… dzień kończy się tutaj, choć nigdy w Krwawniku. Znajdźmy sobie na noc jakieś miejsce, w którym zdołasz zapomnieć, że jestem królową, gdzie ja to zdołam… — Obejrzała się przez ramię na grupę Goodventure. Ale co z jutrem? — Jutro wszystko zacznie zajmować swe miejsce. Jutro uwolnimy się od dzisiaj; tak będzie z każdym następnym dniem… — Odgarnęła włosy znad oczu, spojrzała znowu na ciemniejące wody, na których nie pozostał już żaden ślad z ofiary, o świcie złożonej Morzu. Morze odpoczywało, czyste w swej obojętności, tworzyło nieskazitelne zwierciadło odbijające gwiaździste oblicze powszechnej prawdy. W Krwawniku dziś nigdy się nie kończy Czy naprawdę nadejdzie jutro? Widziała przyszłość umierającą pod ciemnymi wodami; przyszłość, jaka nigdy już nie nastąpi, jeśli tylko choć na chwilę zawiedzie, potknie się, osłabnie… przytknęła usta do jego ucha, szepnęła z mocą: — Sparkie, boję się.