Ale dzięki temu będziesz lepszym Sinym. Jerusha widziała, jak przeszukuje oczyma połacie posępnego pola, skupia je na najbliższym wejściu, jakby spodziewając się, że swym nowym wzrokiem zdoła po raz ostatni zerknąć na Moon.
— Nie, BZ. Nie ma jej tutaj. Nie może wchodzić do portu gwiezdnego.
Jego spojrzenie nagle się zaostrzyło i oczyściło.
— Tak jest. Znam prawo. — Ale tonem mówił, iż rozumie teraz, że nawet prawa przyrody nie są doskonałe; że prawo ludzkie jest równie ułomne, co tworzący je człowiek; że nawet on może pojąć, kim jest Moon i w czym ona, Jerusha, zamierza jej pomóc… że patrzy inaczej. — Może tak i lepiej. — Nawet temu nie wierzył.
— Zrobię, co tylko będę mogła, by się nią opiekować zamiast ciebie, BZ.
Roześmiał się wstydliwie, z odrobiną czułości.
— Wiem, komendancie. Ale czy jest w galaktyce siła mocniejsza od niej?
— Obojętność. — Sama Jerusha zdziwiła się tą odpowiedzią. — Obojętność, Gundhalinu, jest najpotężniejszą siłą we wszechświecie. Wszystko, czego tknie, staje się bez znaczenia. Miłość i nienawiść są wobec niej niczym. Dzięki niej zaniedbanie, gnicie i najstraszniejsze niesprawiedliwości przechodzą bez echa. Nie działa sama, tylko dopuszcza. To właśnie daje jej taką moc.
Powoli kiwnął głową.
— I może to dlatego ludzie chcą ufać Moon. Bo dla niej coś znaczą, tak jak wszystko; bo przy niej wiedzą, że znaczą coś dla siebie. — Wysunął przed siebie ręce, patrzył na szramy, które dopiero będą usunięte. — Dzięki niej zniknęły me blizny…
— Możesz zostać, BZ.
Pokręcił głową i opuścił dłonie.
— Był na to czas… ale już minął. Nie tylko moje życie się zmieniło. Nie należę już tu. Nie — westchnął — są dwa światy, których już pewnie nie zobaczę, wyjąwszy Tysiąclecie. Ten i mój własny.
— Kharemough?
Przysiadł niepewnie na stosie skrzynek.
— Mój lud zawsze dostrzeże me blizny, choćby całkowicie zginęły. Ale, u diabła, mogę wybierać między sześcioma innymi planetami. I kto wie, co znajdę, gdy na którąś trafię? — Ale oczy wróciły mu do pustego wejścia, szukały czegoś, czego nigdy już nie znajdą.
— Chwalebną karierę. — Pstryknęła w przełącznik na gardle, gdy nadajnik zaczął znowu buczeć.
Siedzący na skrzynkach Gundhalinu patrzył cierpliwie na załadunek ostatniej partii sprzętów, słuchał złożonego Jerushy ostatniego meldunku, potwierdzenia nadawanego do serca wiszącego statku. Stali obok siebie, gdy reszta ludzi zasalutowała jej po raz ostatni i złożyła niepewne życzenia pomyślności, nim zniknęła w luku towarowym.
Gundhalinu wskazał na nich.
— Nie wejdzie pani na pokład, by złożyć ostateczny raport?
Pokręciła głową, czując nagle, jak w tej chwili odszczepienia serce ściska jej bezlitosna dłoń.
— Nie. Nie potrafiłabym tego znieść. Gdybym teraz postawiła nogę na statku, to chyba nie zdołałabym już z niego wyjść, choćbym była nie wiem jak pewna, że mam rację. — Podała mu sterownik komputera. — Inspektorze Gundhalinu, możecie im za mnie powiedzieć, że wszystko w porządku. I weźcie to. — Znowu sięgnęła do swego kołnierza, odpięła oznaki komendanta i wręczyła mu. — Nie zgubcie ich. Pewnego dnia będą wam potrzebne.
— Dziękuję pani, komendancie. — Jego zmarszczki pociemniały, wywołując u niej uśmiech. Zdrową rękę zacisnął na metalowych blaszkach, jakby były cennym skarbem. — Mam nadzieję, że będę je nosił równie honorowo co pani. — Wysunął skaleczoną dłoń w instynktownym geście Kharemoughi; uścisnęła ją na pożegnanie.
— Żegnajcie, BZ. Oby bogowie uśmiechali się do was, dokądkolwiek polecicie.
— I do pani, komendancie. Oby pani po wielekroć pra-pra-wnuki czciły pani pamięć.
Spojrzała ku dalekim, ciemnym oknom, za którymi czekał Ngenet; uśmiechnęła się. Ciekawa była, co te prawnuki będą mogły powiedzieć, gdy pozaziemcy tu wrócą.
Gundhalinu z trudem wyprostował swe dochodzące do zdrowia ciało i zasalutował z doskonałą precyzją. Odpowiedziała tym samym — uczyniła ostatni salut w swej karierze, pożegnała nim dotychczasowe życie i galaktykę.
— Nie zapomnijcie zgasić świateł. — Zerknął ku windzie, w której czekał na niego ostatni policjant. Odwróciła się od tego plecami, winda wydała się jej otwartymi ustami nawołującymi ją i nazywającymi szaloną… Najszybciej jak mogła, niemal biegiem ruszyła do najbliższego wyjścia z pola.
Gdy weszła do opustoszałej sali, zastała czekającego na nią przy drzwiach Ngeneta. Stanęła obok niego przed ścianą ze zbrojonego szkła, razem patrzyli na płytę, na której tkwiła bezwładna masa jedynego już statku w kształcie monety, samotnego w ogromnej, rudawej jamie, tak samo samotnego jak oni. Miroe spokojnie chwalił ją za umiejętności, zadawał niewinne pytania; mówił ściszonym głosem, jakby uczestniczył w obrzędzie religijnym. Odpowiadała mu z roztargnieniem, ledwo słuchała, co oboje mówili.
Statek długo tkwił na swym stanowisku, ciągle nie mogła się doczekać spełnienia własnych oczekiwań. Pozwalała Ngenetowi śledzić w swych słuchawkach ostateczne wciąganie dźwigów i sprzętu, meldunki oficerów statku, dokonujących ostatnich sprawdzianów i kontroli.
— Jesteście bezpieczna, obywatelko PalaThion?
Jerusha wzdrygnęła się z zaskoczenia, gdy kapitan statku zwrócił się do niej bezpośrednio.
— Tak. Tak, jestem bezpieczna. — Obywatelko. Poczuła nieuzasadnione rozczarowanie. — Wszystko w porządku, kapitanie.
— Na pewno chcecie tu zostać?
Miroe spojrzał na nią z wyczekiwaniem.
Odetchnęła głęboko, kiwnęła głową… jakby po namyśle powiedziała:
— Tak, na pewno, kapitanie. Ale dziękuję za pytanie.
Jeszcze przez kilka sekund z drugiej strony dobiegały ich odgłosy życia, nim nadajnik umilkł całkowicie. Jerusha długo stała całkowicie nieruchomo, jakby wsłuchiwała się we własną śmierć, aż wreszcie zdjęła z głowy delikatną siatkę.
Pod sobą zobaczyła zapalające się i gasnące na kadłubie statku holograficzne światła zapłonu, usłyszała głuche ostrzeżenie. Patrzyła do bólu oczu, czekając na ruch.
— Patrz. Unoszą się.
Teraz i ona to zobaczyła, ujrzała, jak statek podnosi się z drżeniem — to włączyły się kraty odpychaczy portu gwiezdnego — i jak lekko zawirowało powietrze. Wzbijał się powoli ku otwierającej się jak kwiat części kopuły osłaniającej port gwiezdny, pokazującej teraz nocne niebo przesłonięte rudawą poświatą pochłaniającą gwiazdy. Statek minął otwór, kierując się do mroków, w których gdzieś bardzo wysoko dołączy do karawany kilku innych spośród floty liczącej dziesiątki jednostek. Stamtąd napęd jądrowy zaniesie je do Czarnych Wrót. Przebędą je i nigdy za życia Jerushy nie wrócą na tę planetę.
Wysoko w górze kopuła zamknęła się znowu, przesłaniając gwiazdy.
Jerusha spojrzała w dół, na żarzącą się kratę płyty, na siebie, stojącą samotnie w tej ciemnej, pustej hali, tkwiącą tu niby porzucony mebel. Och, bogowie… Zasłoniła twarz rękoma i zachwiała się.
— Jerusho — Miroe podtrzymał ją z wahaniem. — Obiecuję ci, nie będziesz żałować.
Kiwnęła głową, ściskając mocno usta.
— Czuję się dobrze. Czy raczej poczuję za chwilę, gdy tylko odetchnę. — Opuściła dłoń, odpięła klamrę kurtki. — Jak każdy noworodek. — Uśmiechnęła się niepewnie do Ngeneta; podsycał jej uśmiech swoim, aż wreszcie się rozszerzył.