— Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość! — Kupiec spojrzał na nią oczami zaszczutego szczura. — Nie sądziłem, że interesujecie się nie tylko dziewczyną, ale i nim. Powiedziałem mu, by poszedł do Gadderfy w Alei Pobrzeżka, lecz się tam nie pokazał. Jeśli mam przeszukać miasto… — Głos mu zadrżał.
— Nie, to niekonieczne. — Zdołała mówić uspokajająco, nie chcąc, by stary padł trupem na samą myśl o tym. — Moje metody są znacznie bardziej skuteczne od twoich. Sama go znajdę, gdy uznam, że jest mi potrzebny. — I chyba mam taki zamiar, — Powiedziałeś, że postanowił tu przybyć, bo… Moon… zostanie sybillą, a on został odrzucony? — Jak ciężko nazywać siebie innym imieniem. — Czego szuka w Krwawniku?
— Nie wiem, Wasza Wysokość. — Kupiec międlił w dłoniach ozdobny koniec skórzanego pasa. — Jak jednak mówiłem, zaprzysięgli sobie nawzajem; zawsze byli razem. Sądzę, że jego duma została zraniona, gdy nie został wraz z nią dopuszczony do tego hokus-pokus. Ponadto jego ojcem jest pozaziemiec, nosi zawsze ten medal… chyba jest ciekawy.
Kiwnęła głową, nie patrząc na niego. Od lat dostarczał jej wieści o dorastającej razem parze dzieci, niedorosłych oblubieńcach połączonych niewidzialnym sznurem wierności… dzięki czemu zdoła może ściągnąć dziewczynę do Krwawnika i wyrwać ją z zabobonnego wariactwa sybilli. Nie mogła jej winić za chęć uzyskania najwyższych zaszczytów w swym ograniczonym świecie; potwierdzało to jedynie, że obie są na pewno tą samą kobietą. Jednakże obsesja Moon uodparniała ją na próby handlarza, aby zainteresować ją techniką Zimaków, choć zdołał wywołać ciekawość w chłopcu, może ze względu na jego pozaziemskiego ojca. Moon przynajmniej nigdy nie odrzuciła kuzyna za jego techowe zainteresowania, co uczyniłaby każda prawdziwa Letniaczka. To skłaniało Arienrhod do tolerowania ich związku, w nadziei, że nawet tak nikłe kontakty z techniką pomogą Moon przygotować się na swe przeznaczenie. Przynajmniej nie jest z nim w ciąży — nawet Letniacy pielęgnują “zgubę dzieci” i wiedzą, jak jej używać. Gdyby znalazł się w pałacu, czekając na nią…
— Jesteś pewien, że Moon teraz “uczy się” z tymi sybillami na ich wyspie? Czy będzie tam bezpieczna?
— Równie bezpieczna, co wszędzie wśród Letniaków, Wasza Wysokość. Przypuszczalnie nawet bardziej. Być może będzie już na Neith, gdy tam wrócę.
— Powiedziałeś też, że widziane przez ciebie sybille nie są obłąkane? — spytała ostrzejszym tonem. Miała nadzieję sprowadzić tu dziewczynę, nim zarazi się chorobą sybilli, ale było już za późno.
— Nie są, Wasza Wysokość — pokręcił głową. — Całkowicie panują nad swoimi atakami. Nigdy nie widziałem żadnej, która by tego nie czyniła. — Uspokoił ją swym brakiem strachu.
Arienrhod przyglądała się malowidłu na ścianie ponad głową kupca. Dopóki dziewczyna jest zdrowa, wszystko inne jest mało ważne; choroba może być nawet zaletą, ochroną, jeśli dzięki niej utrzyma zaufanie Letniaków. Znów spojrzała na kupca.
— Przekażesz jej wiadomość od kuzyna, którą ci dostarczę. Chcę, by przybyła do Krwawnika. Moon musi przypłynąć tu z własnej woli; Letniacy nigdy by się nie pogodzili z porwaniem sybilli.
Kupiec trzymał pochyloną głowę; nie mogła dojrzeć jego miny, choć się lekko wzdrygnął.
— Ależ, Wasza Wysokość, skoro zostanie sybillą, może się bać przybyć do miasta.
— Przybędzie. — Uśmiechnęła się Arienrhod. — Znam ją, przybędzie. — Zrobi to, jeśli uzna, że coś grozi jej kochankowi. — Dobrze mi służysz… — uprzytomniła sobie, że zapomniała jego imienia, i nie użyła go — kupcze. Zasługujesz na hojną zapłatę. — Bogowie, muszę się starzeć. Jej uśmiech zmienił się lekko i nacisnęła kilka podświetlonych klawiszy na poręczy fotela. — Myślę, że przekonasz się o wymazaniu wszystkich długów, które zaciągnąłeś na kupno nowych towarów na handel.
— Dziękuję, Wasza Wysokość! — Patrzyła, jak podczas składania hołdu podskakuje mu obwisła twarz, nie znosiła widoku brzydoty wywołanej starością, choć z drugiej strony cieszyła się świadomością własnej na nią odporności.
Odprawiła go bez ostrzeżenia, by zachował spotkanie dla siebie. Był jej dalekim, lecz lojalnym krewniakiem; wiedziała, że bez względu na zdumienie wywołane swą dziwną pieczą i dziwnym przedmiotem tej opieki nigdy o nic nie zapyta ani niczego nie zdradzi. Zwłaszcza że płaci mu tak dobrze.
Gdy odszedł, wstała z fotela w małej prywatnej komnacie i podeszła do drzwi, odsuwając na bok białe płyty. Zastała za nimi czekającego w większej sali Starbucka, niezupełnie spodziewanego. Miał z sobą Psy — ziemno-wodne drapieżniki z Tsieh-punu, idealnie dostosowane do tropienia merów. Ich sfora kłębiła się w dalekim kącie komnaty, machając kończynami zakończonymi mackami i warcząc na siebie bezładnie.
Sam Starbuck opierał się jednak ze zwykłą dlań w szerszym otoczeniu bezczelnością o potężny samathański stół, stojący bardzo blisko jej lewego boku… bardzo blisko drzwi. Zastanowiła się, czy podsłuchiwał; uznała, że pewnie tak, lecz także, że to nieważne.
Był zakapturzony i odziany na czarno, lecz zamiast dworskiego stroju nosił wygodny skafander termiczny, obwieszony przyborami łowieckimi. Gdy się wyprostował, zabłysło światło na skrytym w pochwie nożu. Skłonił się jej sztywno, lecz dopiero po tym, jak spojrzał na nią badawczo, z ciekawością w ciemnych oczach.
— Już wyjeżdżasz? — zapytała go z chłodem w głosie.
— Tak, Wasza Wysokość. Jeśli was to zadowala. — Wychwyciła lekkie naśladowanie obrzędu wymienianego między równymi.
— Zadowala mnie bardzo. — Tak, zżymaj się, mój łowco zbyt pewny siebie. Nie jesteś pierwszy, lecz kolejny i być może nie ostatni. — Im szybciej wyjedziesz, tym lepiej. Będziesz teraz polował w rezerwacie Wayawayów?
— Tak, Wasza Wysokość. Pogoda jest tam dobra i powinna się utrzymać. — Zawahał się i podszedł do niej. — Zapewnicie mi szczęście na łowach…? — Gładził jej ramię przez tkaninę.
Uniósł maskę, przyciągnęła rękoma jego twarz, całując ją z obietnicą większej nagrody.
— Dobrych łowów.
Kiwnął głową i odszedł. Patrzyła, jak zbiera Psy i rusza na poszukiwanie życia i śmierci.
7
— Wprowadzenie…
Ocean powietrza… ocean kamienia. Leciała. Moon wpatrywała się obcymi oczyma w sklepione ściany prążkowanej skały, wbijającej się lejem w wąwóz, w niezmierzoną przestrzeń” zniszczonej erozją powierzchni, przypominającej wymyślną koronkę, z plamami fioletu, zieleni, czerwieni, szarości. Była zamknięta w wolu przezroczystego ptaka, bujającego w locie; przed nią migały i trzaskały monitory i wyświetlacze dziwnych symboli. Jednakże unieruchomiona swym transem nie mogła ich dotknąć, gdy pędziła prosto na wznoszący się jak mur grzebień purpurowej skały.
Statek wzbił się w górę, przeskoczył grzbiet i runął w głębszą otchłań, aż zakręciło się jej w głowie. Coś na tablicy zapłonęło czerwienią, pikając krytycznie, gdy ponownie nabrała wysokości. Skąd się tu wzięła, do czego ją przywiązano, gdzie znajdowało się to skamieniałe morze, to były zagadki, na które nigdy nie zdołała odnaleźć odpowiedzi; tak samo na pytania: z kim, jak i dlaczego… Niebo nad nią było bezchmurne, o barwie indyga, ciemniejące w zenicie, oświetlone przez jedno tylko, małe, srebrne słońce. Nigdzie nie widziała wody…
— Wprowadzenie…