— Moon?
Okręciła się z poczuciem winy na głos Clavally.
— Dobrze się czujesz? — Clavally usiadła obok niej na trawie, kładąc dłoń na jej ramieniu.
Moon poczuła nagły napływ uczuć, a także energii, jakie wyzwalało w niej teraz każde pytanie — niedola łaknie towarzystwa. Ledwo to opanowała.
— Tak — mruknęła — ale czasami… brak mi Sparksa.
— Sparksa? Twego kuzyna? — Przytaknęła. — Teraz go sobie przypominam. Widziałam was razem. Powiedziałaś, że chcesz, byście zawsze byli z sobą. Nie poszedł z tobą?
— Poszedł! Ale Pani odrzuciła go. Całe życie planowaliśmy, że zrobimy to razem… a potem go odrzuciła.
— Mimo to tu przybyłaś.
— Musiałam. Pół życia czekałam na zostanie sybillą. By znaczyć coś w świecie. — Moon zadrżała i objęła kolana, gdy nagle chmura zakryła słońce. Ocienione morze stało się matowoszare. — Nie mógł tego zrozumieć. Mówił głupie, nienawistne słowa. On… odszedł, do Krwawnika! Odszedł w złości. Nie wiem, czy kiedykolwiek wróci. — Uniosła głowę, spotkała wzrok Clavally, ujrzała w nim sympatię i zrozumienie, które odsuwała od siebie od tak dawna, i zrozumiała, że źle robiła, skrywając wszystko, samotnie dźwigając swe brzemię. — Dlaczego Pani nie wybrała nas oboje? Zawsze byliśmy razem! Czy nie wie, że jesteśmy tym samym?
Clavally pokręciła głową.
— Wie, że nie jesteście, Moon. To dlatego wybrała tylko ciebie. W Sparksie jest coś, czego ci brak — albo na odwrót — i gdy Pani wejrzała w jaskini w wasze serca, usłyszała w jego sercu fałszywą nutę.
— Nie! — Moon spojrzała przez wodę na Wyspę Wyboru. Na niebie gromadziły się chmury, grożąc następnym deszczem. — To znaczy… w Sparksie nie ma niczego złego. Czy to dlatego, że jego ojciec nie jest Letniakiem? Bo lubi technikę? Może Pani sądzi, że nie jest prawdziwym jej wyznawcą. Nie bierze Zimaków na sybille. — Moon zagłębiła palce w rzadką trawę, szukała usprawiedliwienia w splątanych źdźbłach.
— To nieprawda. Bierze.
— Tak?
— Danaquil Lu jest Zimakiem.
— On? — Moon uniosła głowę. — Ale… w jaki sposób? Dlaczego? Zawsze słyszałam… wszyscy mówią, że oni nie wierzą. I że nie… lubią nas — dokończyła pokornie.
— Pani wybiera dziwne drogi — odpowiedziała Clavally. — Gdy Dana był młody, jego rodzina posiadała ziemie graniczące z Letniakami. Raz, podjudzony, odwiedził miejsce wyboru sybilli. I Pani go wezwała. Został sybillą — nie mógł jej odmówić, tak samo jak ty nie mogłaś.
Moon spojrzała na morze, a potem na swą towarzyszkę, nie wiedząc, co powiedzieć.
Clavally uśmiechnęła się z żalem.
— Ludzie to owoc jednocześnie słodki i gorzki, zawsze. Pani wybiera to, co najbardziej odpowiada Jej smakowi, i nie dba, czy ktoś Ją czci, czy nie. — Spojrzała w dal, błądziła wzrokiem po komorach w ścianie urwiska. — Mało Zimaków próbuje zostać sybillą, bo są uczeni, że to szaleństwo albo zabobonne sztuczki. Rzadko widują sybille, nie wolno im wchodzić do Krwawnika. Pozaziemcy nienawidzą ich z tego samego powodu, a czego nie znoszą pozaziemcy, to odrzucają i Zimacy. Wierzą jednak w moc odpłaty Pani. — Zmarszczki pogłębiły się na jej twarzy. — Mają drąg zakończony kolczastą obrożą, by nikt się nie “splamił” krwią sybilli…
Moon pomyślała o Dafcie Naimy… i o Danaquilu Lu. Dotknęła trójlistnego tatuażu u podstawy szyi, pod białą wełną swetra.
— Danaquil Lu…
— …został skazany, wygnany z Krwawnika. Nie może tam wrócić; przynajmniej za władzy Królowej Śniegu. Spotkałam go podczas jednego z objazdów wysp. Wydaje mi się, że odkąd jesteśmy razem, jest szczęśliwy… a przynajmniej zadowolony. Wiele się od niego nauczyłam. — Opuściła wzrok, nagle niespodziewanie spojrzała na dziewczynę. — Wiem, że to może podłe z mej strony, lecz cieszę się, że go wygnali.
— Rozumiesz wiec, co czuję.
Clavally przytaknęła z uśmiechem. Podwinęła rękawy kurtki, odsłaniając dawno zagojone blizny na nadgarstku.
— Nie wiem, dlaczego zostajemy wybrani… ale nie z powodu naszej doskonałości.
— Wiem. — Moon skrzywiła usta. — Skoro jednak nie chodzi o zainteresowanie techniką, to jak Sparks może być mniej ode mnie doskonały…
— …skoro uważasz, że nie może być nic doskonalszego od pamiętanego przez ciebie kochanka?
Wstydliwe przytaknięcie.
— Gdy po raz pierwszy zobaczyłam was razem, miałam przeczucie, tak jak i ty, że jeśli tu przybędziesz, zostaniesz wybrana. Wydawałaś mi się słuszna. Ale Sparks… był w nim niepokój.
— Nie rozumiem.
— Powiedziałaś, że odpłynął, zły. Czy nie sądzisz, że odszedł z powodów słusznych i niesłusznych, że chciał cię skrzywdzić? Że winił cię za twe powodzenie i swą porażkę.
— Ale ja czułabym to samo, gdyby od został wybrany, a nie…
— Czułabyś? — Clavally spojrzała na nią. — Może czułby to każdy z nas… cała dobra wola świata nie zdoła nas powstrzymać przed połknięciem haczyka, na którym przynętą jest zazdrość. Ale Sparks wini ciebie za to, co się stało. Ty jedyna winiłabyś siebie.
Moon skrzywiła się i zamrugała, wspomniała ich dzieciństwo, jak rzadko próbował się jej sprzeciwiać. Gdy dochodziło już do sprzeczek, uciekał, zostawiając ją samą. Potrafił się gniewać wiele godzin, a nawet dni. W pozostawianej przez niego pustce pojawiał się jej gniew na samą siebie. Za każdym razem szła do niego i przepraszała, nawet wtedy gdy wiedziała, że to on się myli.
— Chyba tak. Choć nie ma w tym niczyjej winy. Ale to też źle.
— Tak… tylko że boli jedynie ciebie. Uważam, że to coś innego.
Dwie niespodziewane krople deszczu spadły na odkrytą głowę Moon; spojrzała w górę, zaskoczona i zmieszana. Naciągnęła kaptur, a Clavally wstała, wskazując na schronienie.
Pobiegły do kępy drzewiastych paproci. Po paru minutach deszcz zagłuszył wszystko. Stały w milczeniu, nic nie widząc za ścianą stopionej szarości, aż wiatr przegnał szkwał na morze. Moon oderwała się od ciemnego, soczystego pnia paproci; patrzyła na wzory kropelek zwisających jak perełki z delikatnych koronek liści, obserwowała, jak spadają. Wyciągnęła rękę.
— Już przestało. — Gniew na Sparksa minął jej równie szybko co deszcz, miał równie mały wpływ na większe wzory jej życia. Gdy znów się spotkają, będzie ich tyle dzielić…
— Wiem, że ludzie muszą się zmieniać. Zastanawiam się tylko, czy wiedzą, kiedy przestać.
Clavally pokręciła głową; ruszyły ścieżką z powrotem, wzdłuż powstałego nagle strumyczka.
— Nawet Pani nie zdoła dać na to odpowiedzi. Mam nadzieję, iż gdy się znowu spotkacie, przekonasz się, że Sparks odpowiedział sam na to pytanie.
Moon zawróciła, cofnęła się ścieżką kilka kroków, patrząc poprzez nigdy nie spoczywający ocean w stronę domu.
8
— …a potem część zysków z ostatniego Święta została przelana dla mnie na nowy fundusz, tak iż mogłam od razu zacząć robić maski na następny… niemal osiemnaście lat temu. Jak szybko mija czas, maskowany rytmem dni! Dla ciebie to rytm tworzenia — osobistego i powszechnego. Podaj pióra czerwono-pomarańczowe. — Wytwórczyni masek wyciągnęła rękę.
Sparks wychylił się na werandzie, sięgnął do jednej z tac stojących w dzielącym ich wejściu i podał jej garść piór. Malkin, szary, długonogi kot, wsunął ukradkiem pazur pomiędzy pozostałe pióra. Sparks przegonił go i powrócił do rozdzielania sznurów paciorków, wrzucając je do właściwych miseczek. Patrzył w górę i dół, starając się patrzeć na pracę swoją i jej, aż zakręciło mu się w głowie.