— Mamo… — Moon pochyliła głowę, przytknęła policzek do szorstkiej dłoni matki. — Nie mów tak.
Lelark uśmiechnęła się, jakby dostała odpowiedź na nie wypowiedziane pytanie.
Moon ostrożnie ujęła jej dłoń.
— Wiem, że dopiero co wróciłam do domu. Tak bardzo chciałam pobyć z tobą — mocno ścisnęły się za ręce — muszę jednak choćby porozmawiać z pozaziemcem.
— Wiem — kiwnęła głową matka, ciągle się uśmiechając. Wzięła płaszcz przeciwdeszczowy leżący u stóp łóżka Moon i podała córce. — Wiem przynajmniej, że gdy ja nie mogę, będzie cię teraz strzec Pani.
Moon nałożyła płaszcz przez głowę i wyszła z domu. Na wpół biegła skalistą ścieżką prowadzącą na tarasowe pola wioski, bojąc się, że ujrzy statek pozaziemca wzbijający się w zasnute mżawką niebo, nim zdoła z nim pomówić. Gdy wspięła się na osłonę tarasu, na którym spoczywał latający statek, w przesyconym wilgocią powietrzu rozległ się wysoki, piskliwy dźwięk, obcy tu odgłos zapuszczania silnika.
— Zaczekaj! — Zaczęła biec, spostrzegając garstkę ciekawskich dzieciaków, które kryły się wokół tarasu, wskazując na nią i machając rękoma, bo sądziły, że macha im. Również sternik latającego statku wytknął głowę przez drzwi, patrząc na nią, a jęk ucichł.
Obcy wyszedł z pojazdu i wyprostował się. Nosił strój wyspiarza, lecz zrobiony z materiału, jakiego nigdy nie widziała. Zwolniła, gdy tylko zrozumiała, że nie odleci bez niej. Patrzyła, jak nadchodzi z rękoma opartymi na biodrach; spostrzegła nagle, jaki jest wysoki — ledwo sięgała mu do ramion.
— W porządku, jaki pani ma kłopot?
Stanęła, czując się zrównana tonem jego głosu z jeszcze jednym dzieckiem, naprzykrzającym mu się na błotnistym polu tej skalistej wyspy na końcu świata.
— Wy-wydawało mi się, że odlatujesz.
— Wkrótce to zrobię, gdy tylko załaduję narzędzia. Czemu pani pyta?
— Tak szybko. — Moon spojrzała na swój płaszcz, zbierając się na odwagę. Skoro ma to być teraz, to niech będzie. — Chcę o coś poprosić, nim wyjedziesz.
Nie patrzył na nią, zasuwając osłonę kabiny pod zakrzywioną szybą na dziobie pojazdu i stukając w nią ręką.
— Jeśli mam pani wytłumaczyć, jak lata ten magiczny statek, to niestety, nie mam tyle czasu. Spóźniam się na spotkanie.
— Wiem, dlaczego lata. Powiedział mi kuzyn — rzuciła z rozdrażnieniem. — Chcę pojechać do Krwawnika.
Tym razem spojrzał na nią z lekkim zdumieniem. Zmusiła się do uśmiechu mówiącego, że ma uzasadnione powody do takiej prośby. Kilka odpowiedzi niemal spłynęło mu z języka, nim sięgnął po torbę z narzędziami.
— Przykro mi, ale nie lecę do Krwawnika.
— Ale… — Podeszła o krok, stając między nim a drzwiczkami, do których ruszył. — Gdzie lecisz?
— Wybieram się do Shotover, jeśli chce pani wiedzieć. A teraz, jeśli tylko…
— W porządku. Może to i lepiej. Czy zabierzesz mnie tam?
Odrzucił do tyłu swe czarne, proste jak druty włosy, strącając z nich błoto. Nie nosił brody, jedynie czarne wąsy nad skrzywionymi w podkówkę ustami. — W imię tysięcy bogów, czemu miałbym to zrobić?
— No… — Niemal się skrzywiła na taki brak życzliwości. — Z chęcią zrobię wszystko, co zechcesz, by się odwdzięczyć — zawahała się, gdy zrobił jeszcze mniej uprzejmą minę. — Chyba… popełniłam błąd, prawda?
Niespodziewanie wybuchnął śmiechem.
— Wszystko w porządku — wrzucił za siedzenia torbę z narzędziami — ale nie powinna pani tak ochoczo wyjeżdżać z pierwszym obcym, którego zobaczy. Może się to skończyć większymi tarapatami niż te, w których sądzi pani, że tkwi teraz.
— Och. — Moon poczuła, jak pomimo chłodnej pogody płoną jej policzki, i uniosła dłonie, skrywając w nich twarz. — Naprawdę, nie to miałam na myśli! Na naszych wyspach, gdy ktoś chce się gdzieś dostać, to inni go zabierają… — powiedziała zamierającym głosem. — Przepraszam. — Odeszła, potykając się o bruzdy, czując się jak głupie dziecko, które dostrzegała w jego oczach.
— Jedną chwilkę. — W jego głosie nadal czuć było złość, lecz jej żądło nie było już takie ostre. — Czemu chce się pani tam dostać?
Odwróciła się, starając sienie zapominać o koniczynce ukrytej pod płaszczem i o swym prawie do właściwej sybillom godności.
— W Shotover złapię jakiś statek do Krwawnika. To dla mnie bardzo ważne.
— Na pewno, skoro Letniak decyduje się wsiąść z pozaziemcem do latającej maszyny.
Moon zacisnęła usta.
— To, że nie korzystamy z pozaziemskiej techniki, nie oznacza jeszcze, że wpadamy w przerażenie na jej widok.
Znów się roześmiał, z uznaniem, jakby zadowolony, że odpłaciła mu się.
— W takim razie zgoda. Niech pani wsiada, jeśli chce ze mną odlecieć.
— Moon. — Wyciągnęła rękę. — Moon Dawntreader Letniaczka.
— Ngenet ran Ahase Miroe. — Potrząsnął jej dłonią, ale nie zetknął nadgarstków według zwyczaju wyspiarzy. Po namyśle dodał: — Nazwisko na początku. Wejdź i zapnij się.
Myśląc tylko o chwili obecnej, wspięła się śmiało z drugiej strony i zaczęła wojować z zabezpieczającą uprzężą. Wnętrze wyglądało inaczej niż w pojeździe, który widziała w transie; wydało się jej prostsze. Trzymała się mocno pasów, ich mylącej swojskości. Ngenet ran Ahase Miroe zasiadł za sterami i zamknął drzwi; wokół zaczęło narastać brzęczenie, tym razem bardziej stłumione, nie bardziej głośne niż szum krwi w jej uszach.
Nic nie poczuła, gdy oderwali się od pola, gdy jednak ujrzała Neith i wioskę opadające w dół, przeszył ją nieokreślony ból, jakby coś się w niej zerwało. Przycisnęła dłonie do piersi, poczuła schowaną bezpiecznie pod ubraniem koniczynkę i zaśpiewała w myślach modlitwę.
Bujający pojazd wznosił się ostro, kierując na otwarte morze.
10
Jerusha PalaThion wpatrywała się w bezkresne lustro błękitu, pokryte zielonymi wzgórkami wysp. Wyobraziła je sobie przepływające pod pojazdem patrolowym jak wody pod ziemią, ujrzała samą siebie, schwytaną w nie kończącą się pętlę czasu, wyzwoloną z męczącej nadaremności jej obowiązków… Znów skupiła wzrok i spojrzała na Gundhalinu, sprawdzającego odczyty autopilota.
— BZ, kiedy dolecimy do zatoki Shotover?
Zerknął na zegar na tablicy kontrolnej.
— Za kilka godzin, pani inspektor. Westchnęła i uniosła nogi.
— Na pewno nie chce pani poczytać którejś z mych książek? — Wyciągnął jedną z wymiętoszonych fantazji ze Starego Imperium, nad którymi spędzał połowę wolnego czasu. Ta była po tiamatańsku, przeczytała tytuł: Opowieści z minionej przyszłości.
— Nie, dziękuję. Wolę już się nudzić. — Ukradkiem wrzuciła do pojemnika na odpadki strączek iestów. — Jak taki uczciwy technokrata jak wy, BZ, może czytać podobne bzdury? Dziwne, że nie kończy się to uszkodzeniem mózgu.
Wyglądał na urażonego.
— Są one oparte na solidnych danych archeologicznych i na analizach Przekazów sybilli. To… — uśmiechnął się, bezmyślna błogość zasnuła mu oczy — niemal tak dobre, jak bycie tutaj.
— Krwawnik jest niemal tak dobry, jak bycie tutaj; a jeśli ma on być przykładem powrotu do starych, dobrych czasów…
Prychnął z niesmakiem.
— Od tego właśnie chcę się oderwać przy czytaniu. Prawdziwy Krwawnik był…
— Na pewno był równie zły jak ten. Co więcej, nikt wtedy nawet nie kiwnął palcem w bucie, by coś zmienić, zupełnie tak jak teraz. — Usiadła wygodnie na swym miejscu, patrząc na błękitne wody. — Niekiedy czuję się jak butelka wrzucona do morza, bujająca się bez końca na falach i nigdy nie dobijająca do brzegu. Wiadomość, którą zawieram, znaczenie, jakie chcę nadać swemu życiu, nie mogą być przekazane… bo nikogo nie interesują.