Выбрать главу

Gundhalinu odłożył książkę i powiedział miękko:

— Komendant rzeczywiście wie, jak wypróbować waszych świętych przodków, prawda?

Spojrzała na niego.

— Pamiętam dokładnie każde słowo z pani rozmowy w wartowni, pani inspektor. Jest pani bardziej nerwowa niż ja — dodał z uśmiechem.

— Może po tylu latach łatwiej siadają mi bezpieczniki. — Pociągnęła bezwiednie za klamrę ciężkiego płaszcza. — Ale to bez znaczenia. — Nadal lecieli do zatoki Shotover na skraju Lata, najbardziej oddalonego od świata LiouxSkeda miejsca, jakie można było znaleźć w tak krótkim czasie. — Okrążyć połowę planety po raporcie o “przypuszczalnym” zauważeniu przemytników!

— “Podczas gdy prawdziwi przestępcy hulają w Krwawniku, śmiejąc się nam w twarz” — Gundhalinu dokończył wczorajsze słowa ze smutnym uśmiechem. — Tak, proszę pani, coś tu śmierdzi. — Zacisnął dłonie na sterownicy. — Jeśli jednak uda nam się przyłapać kogoś dostarczającego tubylcom zakazane towary… Ostatnio wiele o tym szumu.

— Płynącego od Królowej. — Jerusha skrzywiła się, wspomniawszy pokaz hipokryzji władczyni, który musiała znieść podczas swej ostatniej oficjalnej wizyty.

— Nie mogę tego zrozumieć, pani inspektor. — Pokręcił głową. — Myślałem, że chce całej wyższej techniki, jaką może dorwać na Tiamat; zawsze dążyła do niezależności technicznej. Nie przejmowała się przy tym legalnością. Do licha, nie sądziłem, że to zrobi.

— Nie przejmuje się Tiamat, techniką ani niczym, co nie ma związku z jej pozycją. A niektóre z przemycanych towarów ostatnio wchodziły jej w drogę.

— Trudno to sobie wyobrazić. — Gundhalinu uważnie zmienił ustawienie urządzeń sterowniczych.

— Nie wszyscy nabywcy są nieszkodliwymi dziwakami. — Z ciekawością i sporą sympatią studiowała raporty o kontrabandzie w zabite dechami kąty Zimy. Parę niezależnych statków przemytniczych, którym udało się przebić przez nadzorującą planetę sieć Hegemonii, mogło zbić małą fortunę na dostarczaniu taśm informacyjnych i podręczników techniki, ogniw zasilających i trudnych do zastąpienia części. Zawsze znajdowali się wśród Zimaków bogaci szlachcice, zwariowani na punkcie lśniących rzeczy i skrywający laboratoria w swych wyspiarskich posiadłościach, jak też samozwańczy szaleni naukowcy, dążący do poznania sekretów atomu i wszechświata. Inni skrycie gromadzili urządzenia techniczne w oczekiwaniu na odejście pozaziemców, starali się położyć podwaliny własnych ksiąstewek, nie rozumiejąc, że Hegemonia miała niezawodne sposoby zapobiegania temu. Można było nawet znaleźć kilku pozaziemców żyjących jak tubylcy w tej wodnej dziczy i nie wszyscy oni lubili ograniczenia stawiane przez Hegę ich nowemu domowi.

— Ktoś przeszkadza Starbuckowi i Psom, gdy wybierają się na łowy na mery, chyba za dobrze im idą. Liczebność merów musiała mocno spaść, co na pewno zmniejsza dochody Królowej… i jej możliwości wpływania na nas. Wtrącanie się wymaga skomplikowanych urządzeń zakłócających i środków komunikacji, które można dostać z jednego tylko źródła.

— Hmm. A więc zatrzymując przemytników, możemy dojść do przyczyn tych przeszkód? — naciskał natrętnie.

— Może. Nie wstrzymuję z tego powodu oddechu. Według mnie cała ta wyprawa to tylko strata energii. — I o to właśnie chodzi LiouxSkedowi. — Mówiąc szczerze, mam nadzieję, że nic nie znajdziemy. Czy to was szokuje, BZ? — uśmiechnęła się lekko na widok jego miny. — Widzicie, nie lubię tego przyznawać, lecz czasem z trudem przekonuję siebie, że owi miłośnicy techniki robią coś złego. I ci, którzy występują przeciwko zabieraniu życia jednego gatunku po to, by drugi mógł w nienaturalny sposób wydłużać własne. Niekiedy myślę, że wszystko, co brzydzi mnie w Krwawniku, wiąże się z wodą życia, że to miasto przyciąga wszystkie brudy i przestępstwa, bo jego przetrwanie zależy od zbrodni.

— Czy myślałaby pani tak samo, gdyby sama mogła osiągnąć nieśmiertelność?

Uniosła głowę w namyśle.

— Chciałabym wierzyć, że by tak było, ale nie wiem. Naprawdę nie wiem.

Gundhalinu kiwnął głową.

— Nie sądzę, byśmy się kiedykolwiek mogli o tym przekonać. — Ponownie zmienił kurs, patrząc na zegar.

— Co się stało, BZ?

— Nic, pani inspektor. — Spojrzał na morze z właściwym Kharemoughi stoicyzmem. — Przed wyjazdem z miasta powinienem był coś zrobić. — Westchnął i sięgnął po książkę.

11

— Podróżujesz bez żadnych rzeczy. Rzeczywiście chcesz dotrzeć od Krwawnika tylko z tym, co masz na sobie? — Ngenet przycisnął długim palcem zamek drzwi pojazdu, podczas gdy Moon stała, patrząc na port Shotover. Dotarli tam z Neith w ciągu godzin, a nie dni. Uginały się pod nią kolana i nie mogła uwierzyć, że znalazła się tak daleko.

— Co…? Och, wszystko w porządku. Popłynę dalej z jakimś kupcem. W tej zatoce muszą być setki statków! — Zmieściłaby się w niej bez trudu przystań Neith, wioska i połowa wyspy. Zachodzące słońce przebijało się przez chmury, rozlewając ognie na powierzchni wody; statki różnej wielkości wzbijały się na falach przypływu. Niektóre wyglądały tak dziwnie, że nie potrafiła ich nazwać. Część pozbawiona była masztów i zastanawiała się, czy straciły je w sztormie.

— Wiele statków Zimaków używa silników. Wiele spośród nich w ogóle nie korzysta z żagli. Czy nimi też byś się zabrała? — Słowa Ngeneta zabrzmiały jej znowu jak poklepywanie po ramieniu, gdy nagle zrozumiała, dlaczego statki nie mają masztów. Podczas szybkiego lotu przez morze dowiedziała się o nim niewiele, poza tym że nie lubi mówić o sobie, lecz wypytywanie o cel jej podróży sporo zdradzało.

— Nie boję się silników. Praca będzie taka sama, niewiele rzeczy można robić na statku. — Uśmiechnęła się z nadzieją, że to prawda. Przesunęła dłonią po chłodnym metalu powłoki latającego statku, pokonując nagłą świadomość, że mógłby zabrać ją do Sparksa w niecały dzień… przestała się uśmiechać.

— Dobrze, sprawdź tylko, czy nie ma statku z kobiecą załogą. Niektórzy Zimacy nabrali złych obyczajów od szumowin z portu gwiezdnego.

— Nie, och. — Kiwnęła głową, przypomniawszy sobie, dlaczego babcia nakazywała jej strzec się statków handlarzy. — Zrobię to. — Była pewna, że Ngenet jest pozaziemcem, choć mówił tak, jakby nie przejmował się swymi rodakami bardziej niż Letniakami czy Zimakami. Nie pytała go dlaczego, przestała się już wprawdzie lękać jego zgryźliwości, lecz jeszcze nie była gotowa wyciągać go na zwierzenia. — Chcę podziękować…

Zmrużył brwi od zachodzącego nad portem słońca.

— Nie ma na to czasu. Spóźniłem się pół dnia na spotkanie. Wystarczy, że…

— Hej, miodku, wykop tego starucha, a pokażemy ci, jak miło spędzić czas! — Jeden z dwójki Zimaków machających im na nabrzeżu podszedł bliżej z uśmiechem uznania i wyciągniętymi ramionami. Gotowa na ostrą odpowiedź Moon ujrzała, jak zmienia nagle wyraz twarzy i odciąga swego towarzysza z niebezpiecznego kursu, szepcząc mu coś do ucha. Zaraz szybko odeszli, oglądając się za siebie.

— Ską-skąd wiedzieli? — zapytała Moon, przyciskając dłonie do przodu płaszcza przeciwdeszczowego.