Выбрать главу

Elsevier zaprzeczyła:

— Niestety. Nie jesteśmy z miasta. Przebywamy tu… z wizytą, czasowo. — Spojrzała na drzwi, jakby przypomniała sobie nagle, czemu tu czekają.

— Och… Co miałaś na myśli, mówiąc, że nie zadaję właściwych py…

Ktoś tam mocno pchnął drzwi gospody, aż walnęły o ścianę.

Moon spojrzała na innych, jej pytanie zawisło w powietrzu.

Z ciemności wyłoniły się dwie postacie: szczupły, niezbyt wysoki mężczyzna i wysoka, krępa kobieta, oboje pozaziemcy. Ubrani w takie same ciężkie stroje, na głowach hełmy. W dłoniach broń.

— Sini! — mruknął Cress, ledwo poruszając ustami. Elsevier uniosła dłoń do gardła, zacisnęła poły płaszcza na czymś pomarańczowym pod spodem. Spojrzała na swą śniadą skórę, opuściła rękę.

— Co się dzieje? — Moon przezwyciężyła przemożną chęć podskoczenia na widok kryjącego się za nią Silky'ego. — Kim oni są?

— Sama powinnaś znać ich najlepiej — odparła spokojnie Elsevier. Uniosła kufel, nim spojrzała na natrętów. — Pani inspektor. Co za niespodzianka. Jest dziś pani daleko od domu.

— Przypuszczam, że o wiele bliżej niż wy. — Kobieta podeszła bliżej, przyglądając się wszystkim z ciągle widoczną w garści bronią.

— Obawiam się, że nie wiem, o czym pani mówi. — Wzrok Elsevier zapłonął kontrolowanym oburzeniem. — To prywatne przyjęcie odpowiedzialnych obywateli Hegemonii, a wasze wtargnięcie tutaj jest wielce…

— Daj spokój, przemytniczko techu. — Kobieta skinęła bronią, usta miała zaciśnięte. — Przylot waszego statku został zauważony, przebywacie na tej planecie nielegalnie. Oskarżam was także o przemyt zakazanych towarów. Wstać, wszyscy, i położyć ręce na głowach.

Moon siedziała jak sparaliżowana, spoglądając na przemian na Elsevier i na Cressa, oni jednak patrzyli tylko na obcych. Koniczynka wpijała się w jej zaciskającą się dłoń. Przytomna na tyle tylko, by czuć strach, schowała ją pod sweter.

Umundurowana kobieta zauważyła ruch i podeszła kilka kroków; gdy się zbliżyła, Moon dostrzegła, jak jej twarz przybiera wyraz równie ogromnego zdumienia, co u pary Zimaków na nabrzeżu. Znajdujący się za nią mężczyzna przesunął się czujnie na bok, gdy Elsevier i Cress wstali jednocześnie. Moon poczuła, jak Elsevier pchnęła jej łokieć, i wstała niezgrabnie, przewracając krzesło na podłogę.

— Teraz, Silky! — mruknęła Elsevier i szarpnęła Moon do tyłu, a obcy odskoczył od stołu, kierując się do drzwi, którymi wszyscy weszli. Moon oparła się o ścianę z kominkiem, gdy policjanci wahali się, który cel wybrać, gdy Cress złapał kufel ze stołu i nim cisnął, gdy naczynie uderzyło w zwisającą z krokwi lampę i ją rozbiło. Kaskada iskier elektrycznych i piany opadła w nagłą ciemność.

— Biegnij za nim!

— BZ! Łap go!

— Moon, odsuń się! — Dziewczyna poczuła, jak Elsevier odpycha ją brutalnie, zaczepiła po ciemku o własne krzesło i wpadła na stół. Za sobą usłyszała hałas i krzyk; ujrzała niewyraźnie, jak policjantka skacze, by chwycić Elsevier za płaszcz. Ręka Moon zacisnęła się na innym kuflu. Zamachnęła się nim i z całą siłą kobiety uderzyła w ramię policjantki. Dobiegł ją jęk bólu. Elsevier wyrwała się, szarpnęła Moon w stronę wyjścia.

— Nigdy, nigdy nie bij Sinych, kochana… — szepnęła jej bez tchu do ucha. — Ale dziękuję ci. Teraz w nogi!

Moon runęła przez drzwi, w głowie miała mgłę równie białą co znajdujący się za nimi, jasno oświetlony pokój, potem następnymi drzwiami wypadła na ciemną ulicę.

— Tędy! — Cress zjawił się obok, wskazał w lewo. — To ślepy zaułek. Elsie?

— Jestem. — Drzwi trzasnęły za nimi. — Nie gadaj tyle, do ładownika!

Pobiegli, Moon złapała starszą kobietę za rękę, użyczając jej swej siły i szybkości. Przed sobą, w paśmie rdzawozłotego światła gwiazd, ujrzała obcego znikającego w mrocznej kryjówce, za sobą usłyszała trzask otwierających się drzwi i krzyki. Wolna ręka nagle zdrętwiała jej aż do nadgarstka; panika dodała skrzydeł.

Cress stanął z poślizgiem w miejscu, gdzie Moon widziała znikającego obcego. Zobaczyła wyzłocony przez noc płot z desek, wciskającego się między dwie przegniłe sztachety mężczyznę. Podążyła za nim, ciągnąc za sobą Elsevier, po drugiej stronie niemalże wpadła na wyrzucone przez fale drzewo.

— Do ładownika! — Cress machał na nie szaleńczo. — Zastawię dziurę.

— Tędy. — Elsevier szarpnęła ją za rękę, pobiegła między stosami i kupami gratów i resztek wraków. Moon skoczyła za nią, zerkając za siebie, widziała, jak Cress zasłania szparę kolczastym pniem drzewka. Gdy się odsuwał, gałąź złapała go za kurtkę i szarpnęła do tyłu; dostrzegła jeszcze, jak się wyrywa, nim straciła go z oczu za stertą spleśniałych żagli. Obok Elsevier potknęła się w cieniach o jakąś przeszkodę i Moon wyciągnęła pomocną rękę.

Przed sobą, za zalanym cieniami i złotym światłem gwiazd podwórcem zobaczyła leżące na śmietniku soczewki baterii ze zniszczonego metalu. W ich boku ział otwarty luk, a na ziemię opuszczała się rampa.

— Co to jest?

— Schronienie — wysapała Elsevier. Dobiegły do rampy i weszły na nią razem. W górze czekał Silky. — Włączone?

Obcy chrząknął potwierdzająco, skinął macką.

— To się zapnij, uciekamy stąd. — Elsevier oparła się o ściankę, przycisnęła dłoń do serca. — Cress? — Wyjrzała przez luk, lecz za nim widać było jedynie złom i tlące się niebo.

Moon obróciła się i wychyliła za rampę. Cress nadbiegał, ale na jej oczach potknął się i upadł, przez kilka uderzeń serca leżał oszołomiony na ziemi. Gdy wreszcie wstał i ruszył, przypominał kogoś brnącego pod wodą, mozolącego się przy każdym ruchu.

— Idzie!

Dotarł do skraju rampy, zatrzymał się i długo patrzył w górę z rękoma przyciśniętymi do brzucha, nim wreszcie ruszył. Za nim zobaczyła okrążającego kupę żagli jednego ze ścigających.

— Cress, szybciej!

Mimo jednak jej krzyku mężczyzna zwolnił w połowie rampy. Jego oczy lśniły rozpaczą.

— Chodź!

Pokręcił głową i zachwiał się w miejscu. Przez podwórze widziała teraz obu oficerów policji, jeden wycelował w Cressa, usłyszała krzyk:

— Stać!

Moon wyskoczyła ze środka i zbiegła po rampie, by chwycić luźny rękaw kurtki mężczyzny i wciągnąć go przez luk. Za ich plecami rampa złożyła się teleskopowo, a drzwi zamknęły z sykiem. W uszach zabolało ją od zmiany ciśnienia. Cress złapał się za futrynę następnych drzwi, gdy puściła go walcząca o zachowanie równowagi Moon. Jej rękę nadal unieruchamiał jakiś dziwny paraliż. Spojrzała w dół i cicho krzyknęła ze zdumienia na widok pokrywającej ją krwi.

— Cress, idź naprzód i… — Elsevier urwała, gdy mężczyzna osunął się na kolana i upadł. Moon ujrzała na jego kurtce jasną plamę, zrozumiała, że krew na ręce nie jest jej.

— Och, bogowie, Cress!

— Co się stało? — Moon opadła obok niego na kolana, wyciągnęła rękę.

Odsunął na bok jej poczerwieniałą dłoń.

— Nie! — W środku rozlewającej się na kurtce plamy zobaczyła wystającą z przegródki sakiewki rękojeść jej własnego noża do oprawiania ryb. — Nie dotykaj tego… wykrwawię się. — Moon cofnęła się, obejmując dłońmi swe boki. — Elsevier? — Spojrzała na kobietę.

— Cress, jak to się stało? — Elsevier opuściła się sztywno z drugiej jego strony, położyła mu dłoń na policzku. Za nią w drzwiach pojawił się Silky.

Cress roześmiał się poprzez zbielałe wargi.

— Powinienem był zostawić młodej pani jej sztylet… upadłem na to cholerstwo. Elsie, wsadź mnie do zamrażarki, b-bo-li… — Usiłował wstać, jęknął przez zaciśnięte zęby, gdy postawiły go na nogi.