Выбрать главу

— Tak i mam po temu wszelkie prawa. — Głos mężczyzny przypominał chrzęst żwiru. Wskazał gwałtownie na swą twarz, mimo słabego światła widać było, że to niewątpliwie pozaziemiec, z Tsieh-pun, jak sądziła, albo z Numeru Czwartego. — Czy po to zrobiła pani taki szmat drogi z Krwawnika, inspektorze, by wlepić mi mandat za złe parkowanie?

Jerusha skrzywiła się, pokrywając niepewność zdenerwowaniem. Splotła kurczowo obie ręce na ciężkim płaszczu, osłaniając tę uderzoną kuflem przez dziewczynę z baru. Prawe przedramię było rozpaloną do białości gwiazdą, płonącą wściekle w środku drżącego wszechświata ciała. Ból ją oszałamiał, mogła myśleć jasno tylko dzięki wielkiemu gniewowi. Stara baba z garstką dziwaków zrobili ją w konia i dręczyło ją podejrzenie, iż tylko dlatego, że tego chciała. Do licha, ma wymuszać prawo, a nie naginać je do własnego widzimisię! Przynajmniej ten nie uciekł. — Nie, obywatelu Ngenet, przybyliśmy, by oskarżyć was o usiłowanie kupna zakazanych towarów.

Jego twarz była wzorem oburzenia i zdziwienia. Bogowie, czego bym nie data za to, by tylko uniósł ręce i powiedział: “Przyznaję się”!

— Chciałbym wiedzieć, na jakiej podstawie wysuwa pani takie oskarżenie. Nie znajdziecie…

— Wiem o tym. Nie zdążyliście dobić handlu. Widziano was jednak w towarzystwie jednego z pozaziemców, który nam uciekł.

— O kim pani mówi? .

Niemal mogła uwierzyć, że tego nie wie.

— Kobieta, wiek około siedemnastu lat standardowych, jasne włosy i jasna skóra.

— Ona nie jest przemytniczką! — Ngenet odsunął się gwałtownie od pojazdu.

— Była z nimi, gdy poszliśmy ich aresztować — powiedział Gundhalinu. — Uderzyła panią inspektor i uciekła z pozostałymi.

— To Letniaczka z wysp Nawietrznych, nazywa się Moon Dawntreader. Podwiozłem ją tutaj i zostawiłem w gospodzie, bo… — przerwał. Jerusha ciekawa była, czego nie chciał powiedzieć. — O niczym nie wiedziała.

— To dlaczego pomogła im w ucieczce?

— A co, u diabła, by pani zrobiła, przybywszy świeżo z Lata, na widok celujących w panią z pistoletów dwóch pozaziemców? — Zdenerwowany zrobił dwa kroki. — Co, w imię tysiąca bogów, by pani pomyślała na jej miejscu? Nie zraniła jej pani?

Jerusha skrzywiła się znowu, zmieniła grymas w uśmiech.

— Trzeba by ją zapytać. — Coraz bardziej ją zastanawiało, dlaczego stara się ochronić dziewczynę. Jest jego kochanką?

— Mówiła pani, że uciekła?

Gundhalinu roześmiał się gorzko.

— Jak na człowieka, który nic nie wie, bardzo się pan przejmuje dzisiejszymi wydarzeniami.

Ngenet czekał na odpowiedź, nie zwracając na niego uwagi.

— Wszyscy uciekli. Ich statek bez przeszkód opuścił przestrzeń Tiamat. — Jerusha ujrzała, iż twarz mężczyzny przybrała nowy wyraz, daleki od ulgi.

— Wszyscy? To znaczy, że z nimi poleciała? — mówił wolno, jakby każde słowo było obce jego językowi.

— Tak — przytaknęła, zaciskając zdrową rękę na łokciu drugiej i rozluźniając nerwy ramienia. — Zabrali ją. Twierdzi pan, że rzeczywiście zaplątała się w to przypadkowo i jest tutejsza?

Ngenet odwrócił się, uderzył pięścią w rękawicy w oszronioną owiewkę swego latającego statku.

— To moja wina…

I moja. Gdybyśmy ich zatrzymali, nic by się jej nie stało. Oto do czego prowadzą próby zmiany zasad. Jerusha zaklęła pod nosem.

— Kim była dla was, obywatelu Ngenet? — zapytał Gundhalinu. — Kimś więcej niż przygodną znajomą. — Nie było to pytanie.

— Była sybillą. — Spojrzał na nich. — Teraz możecie się o tym dowiedzieć.

Jerusha uniosła brwi.

— Sybillą? — Wiatr znad zatoki chwycił ją w mroźne szpony.

— Czemu miałoby to być dla nas różnicą?

— Niech pani da spokój, inspektorze. — Głos mu zgorzkniał.

— Jesteśmy oficerami policji. Pilnujemy przestrzegania prawa — ty kłamczucho — a ono chroni sybille, nawet na Tiamat.

— Tak samo jak chroni mery? I ten świat przed postępem?

Ujrzała, jak Gundhalinu napina mięśnie niby drapieżnik, który poczuł łup.

— Jak długo tu żyjecie, obywatelu Ngenet?

— Całe życie — odpowiedział z pewną dumą. — A przedtem mój ojciec i dziadek… to moja ojczyzna.

— I nie podoba się wam, jak nią rządzimy? — spytał wyzywająco Gundhalinu.

— Jeszcze jak! Staracie się pozbawić ją przyszłości, pozwalacie takim robakom jak Starbuck wycierać o was buty, choć wyrzyna niewinne istoty dla korzyści paru parszywych bogaczy, którym zachciewa się żyć wiecznie. Drwicie z “prawa” i “sprawiedliwości”…

— Tak jak i wy, obywatelu. — Gundhalinu wystąpił naprzód; Jerusha widziała, jak wszystko gładko się układa w jego głowie.

— Inspektorze, wydaje mi się, że ten człowiek zamieszany jest w poważniejszą działalność przestępczą niż tylko przemyt. Uważam, iż należy go zabrać do miasta…

— Pod jakim zarzutem? Że zachowuje się jak bezczelny głupiec? — Pokręciła głową. — Nie mamy dowodów.

— Ale on… — Gundhalinu wskazał ręką, przypadkowo uderzając ją w ramię.

— Do cholery, sierżancie, powiedziałam, że go puszczamy! Atak bólu przesłonił jej widok jego zaskoczonej twarzy. Z trudem skupiła wzrok na Ngenecie. — Nie oznacza to, że zostawiam was całkowicie, Ngenet. Wasza obecność tutaj i zachowanie są dostatecznie podejrzane, by uzasadnić cofnięcie wam prawa korzystania z tego samolotu. Konfiskuję go. Wracamy z nim do miasta. — Krople potu wystąpiły jej na policzki, płonąc zimnem.

— Nie możecie! — Ngenet oderwał się od drzwiczek pojazdu, stanął nad nią. — Jestem obywatelem Hegemonii…

— Zobowiązanym do posłuszeństwa wobec mnie. — Uniosła głowę, patrząc na niego. — Z własnego wyboru jesteście obywatelem Tiamat. Jeśli tego chcecie, to żyjcie jak oni.

— Jak mam prowadzić plantację?

— Tak jak wszyscy Zimacy. Pływajcie statkami, handlujcie z kupcami. Świetnie sobie poradzicie, jeśli tylko o to wam chodzi… A może wolicie polecieć z nami do Krwawnika i zaczekać na wyniki elektronicznych poszukiwań kontrabandy w waszej plantacji? — Ujrzała, że szuka słów i wreszcie ulega.

— Dobra. Zabierzcie pojazd. Wezmę tylko swoje rzeczy.

— To niepotrzebne. — Spojrzał na nią. — Podrzucę was na plantację, a stamtąd polecę do Krwawnika… BZ, odprowadzicie patrolowiec z powrotem.

Gundhalinu kiwnął głową, dostrzegła, iż tym ruchem pozbywa się części rozczarowania.

— Mam lecieć przy was, inspektorze?

— Nie. Nie sądzę, by obywatel Ngenet zamyślał jakieś głupstwa. Nie wygląda mi na niemądrego.

Ngenet wydał głos nie będący śmiechem.

— Możemy startować. — Spojrzała ponuro na patrolowiec. Zanosi się na długą podróż.

— Tak jest, pani inspektor. Do zobaczenia w Krwawniku. — Gundhalinu zasalutował i odszedł.

Patrzyła, jak wsiada do patrolowca i odrywa się od kamiennej nawierzchni nabrzeża. Niebo znów się zachmurzyło, zadrżała mocniej. W Krwawniku mają przynajmniej centralne ogrzewanie… nagle zatęskniła za niesionymi ciepłym wiatrem zapachami sillify, wiecznie letnimi popołudniami jej dzieciństwa na Newhaven. — No, obywatelu Ngenet…

Dłoń Ngeneta zacisnęła się łagodnie, lecz stanowczo na jej bolącym ramieniu. Syknęła ze zdziwienia i nagłego wstrząsu.

— Aha. — Uniósł ostrzegawczo drugą rękę i puścił ją. — Chciałem się tylko upewnić. Letniaczka panią zraniła, inspektorze. Może lepiej pozwoli mi pani zobaczyć, jak mocno.