— To głupstwo. Wsiadajcie. — Odwróciła od niego twarz z napiętymi mięśniami szczęki.
— Jeśli pani chce, może być męczennicą. — Wzruszył ramionami. — Na mnie nie zrobi to wrażenia. Jak pani powiedziała, nie jestem głupi.
— Wolę zaczekać, aż zobaczy to lekarz w porcie kosmicznym.
— Jestem wykwalifikowanym lekarzem. — Odwrócił się i przycisnął dłoń do zamka w boku latającego statku. Otworzył się przedział bagażowy, lecz w mroku nie widziała, co zawiera. Wyjął ciemną torbę, postawił na ziemi i otworzył. — Oczywiście — spojrzał na nią z sardonicznym uśmiechem — uzna mnie pani pewnie za weterynarza, lecz przyrządy diagnostyczne są takie same.
Skrzywiła się lekko, nic nie rozumiejąc, ale pozwoliła mu wziąć się za rękę i przesunąć czytnikiem nad ramieniem.
— Hmm… — Znów ją puścił. — Złamana kość promieniowa. Unieruchomię ją tymczasowo i dam pani coś przeciwbólowego.
Stała w milczeniu, podczas gdy zakładał jej na ramię i zaciskał sztywną tubę łupków. Do wnętrza drugiej dłoni przycisnął małą gąbkę, poczuła, jak błoga nicość zaczyna gasić płonące w ramieniu ognie, i westchnęła.
— Dziękuję. — Patrzyła, jak chowa torbę, zastanawiając się nagle, czy mają za naiwną kobietę. — Wiecie, Ngenet, że to nie zmieni mego zdania.
Zamknął bagażnik, mówiąc żywo:
— Nie liczyłem na nic. W pewien sposób jestem odpowiedzialny za pani ranę, nie podoba mi się to. Ponadto — spojrzał na nią — jestem pani coś dłużny.
— Co macie na myśli?
— Pozwolenie mi na wybór mniejszego zła. Gdyby zostawić sprawę temu nadgorliwemu sierżantowi, pewnie zostałbym deportowany.
Uśmiechnęła się lekko.
— Chyba że nie mielibyście niczego do ukrycia.
— Któż tak naprawdę nie ma niczego do ukrycia, inspektorze PalaThion? — Otworzył drzwiczki pojazdu i spojrzał na nią z nikłym uśmieszkiem. — A pani?
Okrążyła statek, poczekała, aż otworzy drugie drzwiczki, i wsiadła ostrożnie.
— Ostatni się o tym dowiecie, Ngenet. — Jedną ręką zapięła pasy.
Nic nie odpowiedział, lecz nadal się uśmiechał, włączając silnik. I nagle przestała być taka pewna, że będzie ostatni.
13
— …dlatego jego obecność sprawia, iż uważam go za człowieka zamieszanego w przeszkadzanie polowaniom na mery. Osobiście skonfiskowałam jego samolot i nie sądzę, by bez niego mógł zbytnio stawać łowcom na zawadzie.
Arienrhod oparła głowę na pachnącej kwiatami poduszce, osłaniającej ją przed zimnym oparciem tronu. Słuchała inspektor przekazującej szczegółowy raport z większym zainteresowaniem, niż to zdradzała. Odczytała wzrok kobiety skierowany pod koniec na Starbucka i bardziej wyczuła niż dojrzała jego reakcję. Jakiś czas temu przegnał bezczelnego chama, który towarzyszył PalaThion, głównie dla zabawy; lubiła słuchać, jak barwnie opisuje, co zrobiłby z inspektor, gdyby miał taką możliwość. Niezbyt się interesowała przeszłością Starbucka, lecz wpływała ona na teraźniejszość w sposób nieraz zadziwiający… choć już coraz rzadziej zaskakiwał ją czymkolwiek.
— Kto to jest, inspektorze? Dlaczego go nie aresztowaliście, skoro wiedzieliście, że jest winny? — Zaostrzyła głos, pragnąc odsłonić głębszą zagadkę związaną z zatoką Shotover.
— Nie miałam dostatecznych dowodów — odpowiedziała ze znużeniem PalaThion, jakby ciągle się z tym spotykała. — Jako pozaziemiec podlega i tak jurysdykcji Hegemonii, Wasza Wysokość, dlatego jego nazwisko nie ma dla was znaczenia. — Przybrała obrobinę bardziej upartą minę.
— Oczywiście, inspektorze. — Mogę je dość łatwo poznać, pozaziemko. Spojrzała na podnóże podwyższenia, na jasną, połyskującą głowę Sparksa Dawntreadera, siedzącego niespokojnie na stopniach. Po przybyciu inspektor odesłała tłum trajkoczących szlachciców i z osobistych powodów nakazała chłopcu pozostać. PalaThion patrzyła na niego z wyraźnym zdumieniem. Arienrhod spostrzegła też, jak ciało Sparksa sztywnieje, chyba z dumy, gdy inspektor pochyliła głowę w krótkim uznaniu jego nowej pozycji.
— Czy widzieliście też dziewczynę z Lata, którą podwiózł ten wasz pozaziemiec?
PalaThion była najwyraźniej zaskoczona, nie wspomniała o niej w raporcie.
— Tak… widziałam, Wasza Wysokość. — Nieświadomie przesunęła lewą dłoń na cienki pancerz pokrywający jej prawe ramię. — Nie mogłam jej jednak przesłuchać. Uciekła wraz z przemytnikami. Jak wiecie — spuściła wzrok — zdołali nam umknąć i zabrali ją ze sobą poza planetę.
— Nie! — Arienrhod zerwała się na nogi; to jedno słowo wymknęło się jej spoza zębów, nim zdołała je zacisnąć. Odleciała, odleciała…? Rozluźniła pięści i usiadła płynnie, czując na swej twarzy trzy pary oczu. Brązowe, głęboko osadzone oczy inspektor zwężały się w namyśle; Arienrhod zrozumiała, iż musiała zauważyć tak znaczne podobieństwo. PalaThion opuściła je w końcu, jakby nie zdołała doprowadzić swych podejrzeń do żadnego logicznego wniosku.
— Czy znacie nazwisko dziewczyny? Mam podstawy sądzić, że może być moją… krewniaczką. — Niech PalaThion zrobi z tym, co zechce.
— Nazywa się Moon Dawntreader, Wasza Wysokość.
Spodziewając się tego, tym razem zdołała zapanować nad sobą, zamknąć w środku falę uczuć. Ale tkwiący niżej chłopiec upuścił piszczałkę, gdy usłyszał to nazwisko i wreszcie je zrozumiał. Bezgłośnie stoczyła się po stopniach na dywan u stóp PalaThion, niczym nie zakłócając całkowitej ciszy sali. Inspektor długo patrzyła na Sparksa, nim uniosła wzrok.
— Bardzo mi przykro, Wasza Wysokość — mówiąc to, znowu zerknęła na chłopca, jakby zrozumiała, że coś ich łączy. — Nie sądzę, by ktokolwiek zamierzał do tego doprowadzić.
Jest ci o wiele mniej przykro niż mnie. Arienrhod przekręciła kciukiem pierścień. I o wiele mniej, niż jeszcze ci będzie, pozaziemko.
— Możecie odejść, inspektorze.
PalaThion zasalutowała i odeszła szybko w stronę Sali Wiatrów, z tyłu powiewała jej czerwona peleryna. Arienrhod ponownie zacisnęła drżące ręce. Sparks wstał i podniósł piszczałkę, chwiejąc się z rozpaczy i zdumienia.
— Wasza Wysokość, czy… mogę odejść? — Ledwo to wyszeptał.
— Tak, idź. Wezwę cię, gdy będziesz potrzebny. — Uniosła dłoń. Opuścił podwyższenie bez należnego pokłonu. Patrzyła, jak odchodzi, nie pamiętając o niej. Jego włosy wyglądały jak świeża krew na tle śnieżnobiałego dywanu; zranione biedactwo, szukające kąta, w którym mogłoby się schować, cierpieć; był samotny, kruchy… piękny.
Odkąd tu przybył, poczuła, jak budzi się w niej coś dawno uśpionego. Odświeżenie, odżycie, pragnienie… Ale nie takie, jakie czuła wobec Starbucka czy setek innych kochanków, przeszłych i obecnych, płynące z bezdusznego ciała żądnego zaspokoić nienasycone potrzeby władzy. Tak, gdy patrzyła na Sparksa Dawntreadera, marzyła o jego leżącym obok w łożu śmigłym, zwinnym ciele, chciała je dotykać i czuć przy swoim. Lecz spoglądała wtedy i na jego twarz, na świeżość zadziwienia, niewinność wdzięczności… uczucia, którymi w czasie długiego panowania nad Zimą nauczyła się gardzić u innych i odmawiać sobie. Był zakochany w Moon — w drugiej niej, córce jej umysłu — i obecność tego na wpół mężczyzny, na wpół chłopca rozdmuchiwała przygasłe węgielki jej dawno zapomnianej dziewczęcości, wzniecała żar w zimnych izbach jej duszy.
Nie odpowiadał jednak, gdy najpierw delikatnie, a potem mniej subtelnie okazywała mu, iż go chce. Cofał się, mamrocząc coś w strachu przed sobą, za obronną tarczę drugiej jej osoby… Tkwił tam, odporny jak kamień na wszystkie pokusy, a niespodziewany zawód podsycał ognie płonące wewnątrz niej. Teraz jednak, gdy oboje utracili swą przyszłość… Pragnęła, by wrócił, spojrzał na nią.