Samotna postać na śnieżnym polu zatrzymała się, obróciła. Na jego twarzy pojawiło się straszliwe zrozumienie, gdy utkwiła w nim oczy, myśląc: Oboje ją straciliśmy…
Wreszcie ponownie się odwrócił i poszedł do spiralnych schodów, prowadzących na wyższe piętra.
— Teraz, gdy rybka ci uciekła, możesz jeszcze raz zarzucić wędkę.
Zwróciła wzrok na Starbucka, czując w jego głosie ostrą jak brzytwa zazdrość, jak zawsze, gdy mówił o chłopcu.
— Rzuć w diabły tego słabowitego Letniaka z jego cholernym gwizdkiem, Arienrhod. Chce mi się rzygać, gdy go widzę i słyszę. Strąć go na ulicę, z której go wzięłaś, nim ja…
— Zanim co, Starbucku? Czy mi rozkazujesz? — Pochyliła się ku niemu, unosząc berło.
Odsunął się lekko i opuścił wzrok.
— Nie. Proszę tylko, Arienrhod. Proszę cię, pozbądź się go. Nie potrzebujesz go, skoro ta dziewczyna…
Spuściła nagle berło na dłoń spoczywającą na poręczy tronu; zaskoczony Starbuck jęknął z bólu.
— Zabroniłam ci o niej mówić. — Przycisnęła dłoń do oczu, nie chcąc na niego patrzeć. Przegrała tę grę, przegrała! Jej plany, przyszłość, wszystko to przepadło w jednym fatalnym rzucie losu. Udało się jej zasadzić dziewięć ziaren, wyrósł z nich jeden nieskazitelny kwiat…a teraz zginął. Przez nieudolne wtrącenie się tych samych pozaziemców, których tyranię miała nadzieję przełamać. Nawet znając jej plany, nie mogliby bardziej gładko ich pokrzyżować. A teraz — co ma robić teraz? Musi zacząć od początku, ułożyć nowy plan, z konieczności mniej subtelny, mniej kruchy… a przez to bardziej zagrażający jej pozycji. Zbadanie wszystkich możliwości wymaga jednak czasu…
Tymczasem może się zemścić na ponoszących odpowiedzialność. Tak, może.
— LiouxSked. Chcę, by za to zapłacił, by Sini cierpieli. Przestań się nim opiekować, pozbądź się go.
— Czy chcesz śmierci komendanta policji? — Głos Starbucka zdradzał lekkie zdumienie.
— Nie. — Pokręciła głową, zdejmując pierścienie z palców. — To byłoby za proste. Chcę, by został zrujnowany, całkowicie upokorzony, by utracił wszystko — swą pozycję, szacunek przyjaciół, szacunek dla siebie. Chcę kompromitacji policji. Znasz ludzi, którzy mogą to zapewnić… idź do Labiryntu i załatw to.
Ciemne oczy Starbucka za szparkami czarnej maski wypełniła mroczna ciekawość.
— Dlaczego, Arienrhod? Czemu taka kara za Letnią dzierlatkę, której nigdy nawet nie widziałaś? Najpierw sprowadziłaś chłopca, by ją ściągnąć; a teraz, skoro przepadła… Na siedem pięter piekła, czym jest dla ciebie?
— Jest dla mnie kimś… — Zrobiła długi wdech — była dla mnie kimś, lecz nie mogę ci tego wytłumaczyć, gdybym nawet chciała. — Gdy z zazdrości o chłopca zaczął stawać się nieudolny, podała mu sam szkielet sprawy, nie pokrywając go ciałem. Był zadowolony, gdy miał pewność, że jej zainteresowanie innymi kochankami jest sztuczne, ale Sparks to coś innego, nie tylko on to dostrzegał. Nie lubiła zaborczości Starbucka, lecz potrafiła ją wykorzystywać, jak i inne słabości. Dlatego powiedziała mu o istnieniu dziewczyny, nie wyjaśniając przyczyn swej troski… — Skoro przepadła, tym bardziej nie ma powodu, byś wiedział, kim była. Zapomnij o niej. — Ja też muszę…
— A chłopiec? — zapytał zawzięcie.
— O nim też zapomnij, jeśli przez to poczujesz się lepiej. — Zobaczyła, jak się krzywi. Im bardziej ktoś się cofa, tym chętniej jest ścigany. Pomyślała o Sparksie Dawntreaderze. — Skup się na LiouxSkedzie, a poczujesz się lepiej, znacznie lepiej. — Wychyliła się i lekko dotknęła jego ramienia.
Kiwnął głową, uspokojony jej dłonią.
— Co z PalaThion? To przecież ona pozwoliła przemytnikom uciec z planety. Czy chcesz, bym… załatwił coś dla niej?
— Nie. — Spojrzała ku Sali Wiatrów. — Mam dla niej inne plany. Zapłaci za swe winy… uwierz mi, zapłaci. Idź teraz. Chcę, by to się stało szybko.
Skłonił się i wyszedł. Siedziała samotnie w ogromnej, białej ciszy.
14
Sparks leżał rozciągnięty na łożu w swym prywatnym apartamencie, błądząc palcami po wąsach obcego pnącza, porastającego pięknie rzeźbiony zagłówek. Przepadła. Przepadła… powtarzał te słowa tak jak wzór, bez końca. Nie miał sił, by w to uwierzyć, by zareagować, poruszyć się, poczuć. By zapłakać. Jak mogła odejść — opuścić tę planetę równie nieodwracalnie, jakby umarła? Nie Moon, która była cząstką jego życia od dnia narodzin. Nie Moon, która zaprzysięgła być na zawsze cząstką jego…
Moon złamała tę przysięgę i została sybillą. Dlaczego? Dlaczego mu to zrobiła? Dlaczego zrobiła mu to teraz? Bo uwierzyła, iż nigdy nie wróci? Czemu już dawno nie powrócił na Neith? Gdyby czekał tam na nią, nigdy by do tego nie doszło.
Ale nie mógł wrócić. Najpierw dlatego, że wszystko szło źle, a potem, gdy znalazła go Królowa, dlatego że wszystko szło dobrze. Zawsze przez Krwawnik. Neith i cała reszta świata Letniaków wydawała mu się teraz odległa i szara jak brzeg we mgle; jedyną rzeczywistością jest kalejdoskop obrazów miasta rozszerzający mu zmysły i świadomość; czuł, że nigdy już nie zadowoli się ograniczonym światem wysp i morza. Morze… Dla mieszkańców miasta było jedynie warstewką wody na kamiennej kuli. Klęli na tysiące bogów, rzadko się do nich modlili, a potrzebne im odpowiedzi czerpali z maszyn.
Na stole w sąsiedniej komnacie miał końcówkę jednej z nich. Przeznaczoną dlań absurdalnie wielką przestrzeń wypełnił przyrządami, które gadały, śpiewały, a nawet słuchały, które wysyłały i pokazywały obrazy, podawały mu czas i odległość do najbliższych gwiazd. Niekiedy próbował je rozebrać, lecz przekonywał się tylko, iż części wewnętrzne rozsypują mu się na rękach w proch, albo środek był pusty, z wyjątkiem metalowych płytek pokrytych ścieżkami owadów i ich odchodami. Królowa zachęcała go do tego, pozwalała badać techowe urządzenia pałacu, nawet wysłała do plątaniny sklepów w Labiryncie, by znalazł sobie nowe.
Ciągle się zastanawiał, dlaczego go wybrała i tak hojnie się odpłaca za tę odrobinę, którą jej daje. Choć mniej o tym myślał niż na początku. Zaniepokoił go najpierw sposób, w jaki Królowa obserwowała go przy graniu — z natężeniem nie mającym nic wspólnego z muzyką, powodującym drżenie jej palców i sprawiającym, że czuł się przed nią nagi. Potem nastąpiły dotknięcia, wyszeptywane słowa, pocałunki, przypadkowe spotkania na osobności… A jest tak podobna do Moon, że trudno mu przychodzi odrywać od niej oczy, trudno unikać jej spojrzeń, trudno nie odwzajemniać uczuć i nie odpowiadać na oczekiwania.
Ale to nie Moon, lecz ponadczasowa Królowa Zimy, coraz wyraźniej dostrzegał tę prawdę, gdy patrzył, jak się zachowuje wobec odwiedzających dwór pozaziemców i dostojników. Były w niej rzeczy, których Moon nie nabędzie — mądrość, wyrachowane oceny, głębia doświadczenia, jakie nigdy nie stanie się udziałem Moon, rzeczy, których nie potrafił nazwać… podobnie jak nigdy w niej nie dostrzegł nieokreślonego sedna Moon. Nigdy też nie stanie się wspomnieniem, nigdy nie będzie tą, z którą dzielił wszystko.
A przecież były takie podobne, minęło tyle czasu… że podobnie jak miasto, Arienrhod stawała się rzeczywistością, zaś Moon jedynie przelotnym wrażeniem. To budziło w nim lęk; strach przed utratą własnej osobowości pętał mu język, gdy miał przyjąć jej zaproszenie.