— Też jestem pozaziemcem. — Wyciągnął medal, pozwolił mu bujać nad jej głową. — Mającym tyle wspólnego z tym światem, by jak ty ich nienawidzić. Słuchałem i patrzyłem, nauczyłem się wiele o dworze i mieście, o wykorzystywaniu ich przez pozaziemców. Tego, czego nie wiem, mogę się nauczyć od ciebie… — Rozchylił usta w uśmiechu, którego Moon nigdy by nie zrozumiała. — Znam jedyną rzecz, która jest mi potrzebna, choć może w to nie wierzysz. Wiem, jak wyzwać Starbucka i zwyciężyć. — Przestał się uśmiechać.
Arienrhod przyglądała mu się w milczeniu; widział, jak waży i mierzy go oczyma. Wydawało się, że przez twarz przeleciała jej chmura, nim skinęła głową.
— W takim razie go wyzwij. Jeśli jednak to uczynisz i przegrasz, nazwę cię nędznym samochwałą i pokocham się z nim na twoim grobie. — Złapała bujający się medal i ściągnęła Sparksa na siebie.
— Nie przegram. — Łapczywie poszukał jej ust. — A jeśli nie będę mógł być twym jedynym kochankiem, to stanę się najlepszym.
15
Nastał ranek. Starbuck przygotowywał się powoli i rozważnie w najbardziej wewnętrznej komnacie swego apartamentu. Każdym precyzyjnym ruchem i decyzją upewniał się, że całkowicie nad wszystkim panuje. Nałożył skafander stroju myśliwskiego zamiast żałobnego, wymuskanego kostiumu dworskiego, liczyła się przede wszystkim wygoda i swoboda ruchów. Obciągnął każdy palec czarnych skórzanych rękawic, włożył na głowę rogaty hełm. Pomyślał, że może po raz ostatni zakłada maskę czy stosuje się do rytuału, i naprężył mięśnie. Odrzucił pogardliwie tę myśl — tak samo odrzuci Sparksa Dawntreadera.
Ten nieopierzony maminsynek sądzi, że może zostać Starbuckiem, ośmielił się rzucić mu wyzwanie, a Arienrhod je przyjęła. Byłoby to z jej strony sprytne posunięcie, lecz walka jest tak obłędnie nierówna, iż nie sądził, by traktowała ją poważnie. Nie pozwoliłaby tępemu gnojowi z wiochy z medalem znalezionym na złomowisku mieć się za pozaziemca, gdyby nie wiedziała, że nie ma on najmniejszych szans zwycięstwa.
Nie, chce się tylko zabawić; to do niej podobne. Nie jest sobą, odkąd dostała wiadomość o kuzynce Dawntreadera; snuje się, przygnębiona i złośliwa, trudniej z nią wytrzymać niż zwykle. Nie uwierzyłby, że cokolwiek na świecie może przebić pancerz jej szczytowego samolubstwa czy wstrząsnąć jej niewzruszoną arogancją. Kim jest dla Arienrhod ta dziewczyna, że obserwowała ją od tylu lat? Dałby wiele za dowiedzenie się, co jest jej słabym punktem…
Wiedział już, kim jest dla niej chłopiec, wreszcie stał się jej łóżkowym łupem, zdobytym po najdłuższej pogoni, jaką kiedykolwiek musiała wykonać. Dzieciak był szalony albo celowo grał opornego i niewinnego. Bez względu na przyczyny, jego sposoby zadziałały aż za dobrze. Wyraz twarzy Arienrhod patrzącej na chłopca rozwścieczał go, budził zazdrość, jakiej nigdy nie czuł do żadnego z jej poprzednich kochanków.
To teraz nieważne. Traciłby czas, bolejąc nad tym, że już się nim znudziła. Gdy tylko minęło podniecenie łowami, a nieosiągalna zwierzyna stała się kolejną zawszoną zdobyczą, na pewno postanowiła pozbyć się jej tak jak poprzednich. To miało sens. Pasowało do znanej mu Arienrhod. Znów stanie się jego, wróci do niego jak zawsze dotąd, bo wie, czego ona chce, i może jej to dać.
Z przyjemnością zajmie się dla niej tą sprawą, zabije kłopotliwego sukinsynka. Arienrhod przyznała chłopcu prawo wyboru broni, lecz się tym nie przejmował, bo był dobry w każdej, a dzieciak jest smarkatym grajkiem. Było to niemal poniżej jego godności… lecz i tak sprawia mu radość.
Starbuck z zadowoleniem oglądał siebie w wysokim lustrze. Zapiął pas z bronią i wyszedł z komnaty, kierując się do Sali Wiatrów, gdzie Arienrhod wyznaczyła miejsce spotkania. Zdziwiło go to, lecz nie zgłosił sprzeciwu. Spotykana na korytarzach szlachta i służba omijała go szerokim łukiem, rzucając ukradkowe, niepewne spojrzenia. (Nawet dostojnicy traktowali go zawsze z szacunkiem, będąc w gruncie rzeczy rozpieszczonymi, dobrze urodzonymi słabeuszami.) Wszyscy wiedzieli o wyzwaniu i że walka odbędzie się tego dnia, choć nikt nie znał nazwiska konkurenta… ani wyniku starcia.
Zastanawiał się, jaką broń wybierze szczeniak. Poczuł w dłoniach pełne wyczekiwania mrowienie i rozluźnił je. Wyzwania należały do rzeczy, do istnienia których w ich połowie świata nie przyznałby się żaden szacowny Zimak. Wywodziły się z zamierzchłych, mrocznych czasów, nim jeszcze Hegemonia przyniosła kulturę tej zagubionej planecie; czasów, kiedy to Królowa była dla swego ludu żywą Matką Morza, a mężczyźni walczyli o jej boskie łaski… tak jak i teraz. Nie martwił się tym dziedzictwem sięgającym epoki przedcywilizacyjnej. Lubił mierzyć się z innymi, każdym zwycięstwem udowadniać światu — Arienrhod, sobie — że jest lepszy od tych, którzy próbowali go pokonać. Nie tylko silniejszy, ale i sprytniejszy. To dlatego zawsze zwyciężał i zawsze będzie. Mimo iż urodził się na Kharemough jako Pozaklasowy, zmuszany przez cały świat do jedzenia gnoju, zdołał wałka wydostać się z szamba i zdobyć władzę, nieosiągalną dla żadnego z najlepiej nawet wykształconych technokratów. Miał wszystko to, co oni, a nawet więcej — wodę życia. Iluż z nich trwoniło fortuny, by choć jeden dzień w tygodniu czy miesiącu nie ulegać starzeniu? On codziennie pił z fontanny młodości, to zapewniała mu obecna pozycja. Dopóki dawał Arienrhod, co chciała, miał wszystko, czego sam pragnął, a nigdy nie tęsknił za starością. I dopóki pozostanie w pełni sił, żaden konkurent mu tego nie odbierze.
Dotarł do sali tronowej. Była teraz pusta, ogromna i cicha, jakby wstrzymała oddech. Przeszedł ją, nie naruszając milczenia. Zastanawiał się, co się czuje, mając władzę przez sto pięćdziesiąt lat, tak jak Arienrhod. Albo żyjąc tak długo, by doczekać się powrotu pozaziemców i odrodzenia Zimy, zaobserwować odtwarzanie cywilizacji i skorzystać z jej przyjemności? Chciałby wiedzieć, co mężczyzna (lub kobieta) mógłby wtedy czuć, zastanawiał się, czy przeżywszy tyle lat, zacząłby rozumieć kręte ścieżki umysłu Arienrhod.
Dawno już stracił rachubę znanych przez siebie kobiet, od dobrze urodzonych do niewolnic; niektóre nienawidził, większość wykorzystywał, jedną czy dwie szanował, lecz żadnej jeszcze nie pokochał. Nic nie przekonało go dotąd, iż miłość to coś więcej, aniżeli sześcioliterowe słowo. Tylko słabeusze i przegrani wierzą w miłość lub bogów…
Nigdy jednak nie zetknął się z kimś takim jak Arienrhod. Była nie tylko kobietą, ale i żywiołem; na jej magnetyzm składały się wszystkie rzeczy, jakich pożądał. Przez nią uwierzył wbrew swej woli we własną słabość, odrobinę chętniej w moc obcych bogów… czy obcych bogiń. Nie uzyska też stu pięćdziesięciu lat młodości i przyjemności, stu pięćdziesięciu lat odkrywania jej tajemnic, choćby nawet chciał. Za pięć lat będzie musiał na zawsze opuścić tę planetę — lub zginąć. Za pięć lat wszystko ulegnie Zmianie, a Arienrhod umrze… a on wraz z nią, chyba że umknie na czas. Kochał ją, choć przedtem zawsze miłował tylko siebie. Nie sądził jednak, by kochał ją bardziej niż życie.