— Sparkie, kocham cię… bardziej niż wszystko pod niebem. — Pocałowała go, czując sól na wargach. — Niech Matka Morza zaświadczy, że masz me chętne serce, tylko ty, teraz i na zawsze.
Powtórzył te słowa, wyraźnie i dumnie, potem dopełnili ślubowania, pijąc morską wodę ze swych złączonych dłoni. — Po tym rejsie nikt nie powie, że jesteśmy za młodzi na przysięgi! — Po raz pierwszy ślubowali sobie miłość, gdy tylko potrafili wypowiedzieć te słowa, i wszyscy się śmiali. Dla nich były jednak prawdą i przez lata dzielili się wszystkim, łącznie z niepewnymi, tęsknymi dotknięciami ust, rąk i ciał…
Moon wspomniała kryjówkę wśród skał zawietrznej strony zatoki; ciepłe, stwardniałe dłonie kamieni otaczające ich drżące ciała, gdy leżeli splecieni miłośnie w jasne południe, a dalej na plaży szeptały fale. Jak wtedy, czuła teraz moc wiążącej ich razem potrzeby; wytwarzane przez nich ciepło, odganiające zimną samotność świata. Zjednoczenie dusz opanowujące ich w końcowej chwili — doznanie wysokości, pełni, jakich nie mogło dać im nic innego. Razem wkroczą w nowe życie, wreszcie będą należeć do ich świata równie w pełni, jak należą do siebie… Usta Sparksa musnęły jej ucho, przysunęła się i objęła go znowu. Porzucona łódź płynęła do brzegu.
— Czy coś widzisz?! — zawołał Sparks. Po raz ostatni sprawdzał łódź spoczywającą pewnie na muszlach i resztkach wyrzuconych przez burzę poza zasięgiem przypływu. Wyrzeźbiony na dziobie rodzinny totem wpatrywał się w niego trojgiem namalowanych oczu. Trwał odpływ, lecz zdołał już odsłonić taki szmat mokrego piasku, że wleczenie czółna mocno ich wyczerpało. Wraz z nimi wyszedł na brzeg jeden z merów, pozwalając, by nieśmiało gładzili jego wilgotną, gładką, cętkowaną sierść. Nigdy dotąd nie dotykali żadnego. Ten był ich wielkości i dwukrotnie lżejszy.
— Jeszcze nie — tu! — dobiegł go głos Moon. Szaleńczo machała rękami. Szła obok mera brnącego przez plażę. — Przy strumieniu jest ścieżka. To o niej musiał opowiadać dziadek!
Ruszył przez zasłaną śmieciami pochyłość plaży ku ujściu potoku, a pod nogami trzeszczały mu porzucone muszle. Koryto strumienia przecinało szeroką wstęgę czerwonej soli na glinie, barwiąc ją swym zielonym jak mech nurtem. Nad brzegiem stała Moon, gotowa do wspinaczki na wzgórza.
— Pójdziemy w górę strumienia?
Przytaknęła, śledząc wzrokiem stromo wznoszący się niebieskozielony ląd. Jeszcze wyżej sterczały nagie, poszarpane szczyty z czerwonych skał. W niezmiernej skali czasu Morza te wyspy są młode; ich nie przygięte przez wiek grzbiety nadal drapią niebo.
— Zapowiada się wspinaczka. — Wcisnął niepewnie dłonie w kieszenie.
— No. — Moon patrzyła na mera wracającego plażą. Na dłoni czuła jeszcze dotyk jego gęstej sierści. — Dziś zatańczymy na wantach. — Spojrzała na Sparksa, uświadamiając sobie nagle, co oznacza ich obecność tutaj. — No, idziemy — stwierdziła niemal niecierpliwie. — Najtrudniejszy jest pierwszy krok. — Zrobili go razem.
Nie oni pierwsi tu idą, pomyślała Moon podczas wspinaczki… ilu było innych? Odpowiedź wyryta była na zboczu, gdzie przejście wielu stóp zdarło puszysty pumeks wulkaniczny, tak iż niekiedy posuwali się wąską ścieżką, zagłębieni w nim po kolana. A ilu wspięto się tylko po to, by uzyskać odmowę ? Moon szybko zmówiła modlitwę, patrząc na ścieżkę, która była teraz wąską półką wznoszącą się na wysokość kostek ponad wąwóz porośnięty paprociami i nieprzebytymi zaroślami. Gdy umilkł wiatr, zapadła wokół całkowita cisza, nie widziała żadnej istoty większej od żuka. Raz tylko zdawało się jej, że słyszy w oddali krzyk ptaka… Dziesiątki metrów niżej migotał strumień, a z lewej strony wznosiła się równie wysoka, pokryta zielenią ściana. Choć przywykła do ostrożnych stąpań żeglarzy i wąskich ścieżek między zagrodami dla ryb, tu kręciło się jej w głowie.
Sparks złapał się wystającego krzaka, który ocierał mu twarz.
— To nie dla załamujących się łatwo — powiedział głośno, choć właściwie zamierzał zachować tę uwagę dla siebie.
— Przypuszczalnie o to chodzi — wymamrotała i wytarła twarz rękawem.
— Myślisz, że to próba? — Przyciskali się do nierównej, zniszczonej skały.
— Pani! — Na poły wezwanie, na poły przekleństwo. — Mam dosyć!
— Długo to się jeszcze ciągnie? A jeśli się ściemni?
— Nie wiem… Tam dolina się zamyka.
— Mówiłaś chyba, że dziadek zrobił to, gdy był młody? Myślałem, że wiesz.
Moon odetchnęła głęboko.
— Dziadek powiedział mi, że się załamał i zawrócił. Nigdy nie znalazł jaskini.
— Tego mi nie mówiłaś! — zaczął się śmiać. — I tak spodziewałem się czegoś innego.
W dole strumień robił pętlę, po dojściu do następnego zakrętu półka rozszerzyła się, a wraz z nią ścieżka. W tej odciętej od morskich wichrów dolinie żar słońca odbijał się od nagrzanych skał. Moon ściągnęła w marszu ciężką kurtkę. Sparks już wcześniej niósł ją narzuconą na ramiona. Wietrzyk przyciskał jej do piersi przepoconą lnianą koszulę. Rozpięła ją aż do pasa i podrapała się, mówiąc:
— Jest mi gorąco, wiesz? Naprawdę gorąco! Co robią ludzie, gdy jest im za ciepło? Można zawsze nałożyć więcej ubrań, lecz zdjąć tylko tyle, ile się ma. — Odpięła od pasa bukłak i napiła się wody. Gdzieś w dali słyszała plusk, lecz pomyślała jedynie o skwierczącym w kociołku tłuszczu.
— Pewnie nie powinniśmy się tym martwić. — Sparks wzruszył ramionami, dobrodusznie ironizując. — Do pełni lata jeszcze daleko. Prawdopodobnie umrzemy przed jego upałami. — Poślizgnął się i opadł z jękiem na kolano. — Może jeszcze wcześniej.
— Śmieszne. — Pomogła mu wstać, jej także nogi ciążyły jak kamienie. — Już widać Letnią Gwiazdę. Od paru dni patrzę na nią przez palce… Och — szepnęła. Otarła rozpaloną twarz wierzchem dłoni.
Sparks wymijał wybrzuszenie ściany. Przed ostatnim zakrętem szlaku słyszany przez nich szum przeszedł w ryk wody spadającej w przepaść, rozdzieranej przez skały, składającej ciągle siebie samą w śmiertelnej ofierze. Przy wodospadzie kończyła się ścieżka.
Stali, zadyszani, oszołomieni kakofonią dźwięków i wodnego pyłu.
— To nie może być koniec! — Sparks wskazał na spadający strumień. — Jesteśmy na pewno na właściwej ścieżce. Gdzie dalej?
— Tu! — Moon przycupnęła, wyglądając za zasłonę wody, z głowy opadały jej mokre, luźne pasma włosów. — W skale są uchwyty. — Wstała i odrzuciła włosy na plecy. — To nie jest… — Pokręciła głową i umilkła na widok jego zagniewanej twarzy.
— Co to ma znaczyć?! — Sparks krzyknął w głąb doliny. — Jakich jeszcze prób żądasz? Czy mamy się pozabijać?
— Nie! — Moon pociągnęła go za rękę, w swym zmęczeniu czuła jego gniew, jak piach ciągle sypany pod nogi. — Chce, byśmy byli pewni. I jesteśmy. — Znowu się pochyliła, ściągnęła buty i opuściła nogi poza krawędź przepaści.
Zaczęła schodzić w dół, jej zmysły wypełniały się rykiem i bryzgami, pozwalając jej przytłoczyć strach. Widząc za sobą rozpoczynającego zejście Sparksa, zaczęła powtarzać, że przed nią schodzili tędy niezliczeni ludzie, przez niezliczone lata… (stopa ślizgająca się po mokrej skale)… ona też zdoła… (jeszcze jeden krok! zacisnęła palce na krawędzi skały)… to mokre zejście nie jest trudniejsze od wspinaczki po wantach, jakich dokonywała swobodnie niezliczoną ilość razy… (jeszcze jeden)…zawsze ufaj Matce Morza, stawiając pewnie dłonie i stopy… (skurcz palców; przygryzła wargi)… skupiła się na wierze w Panią, w siebie; bo jeśli zwątpi w którąś… (macała stopą po mokrej, śliskiej ścianie, nie znajdując żadnej szczeliny, żadnego występu, żadnego…)