— Sparks! — podniosła głos. — To się kończy!
— … półka…! — Usłyszała to słowo, zagłuszone przez ryk wody i własny strach; złapała się go kurczowo, równie mocno przyciskając się do urwiska. — Na prawo! — Rzuciła się w tę stronę i otworzyła oczy, gdy tylko trafiła nogą na kamienny występ. Mrugając gorączkowo, dostrzegła, że ginie za padającą wodą. Ruszyła tam i szybkim skrętem ciała przebiła wodną zaporę, lądując w szczelinie. Gdy nadszedł Sparks, wyciągnęła rękę, by pomóc mu przejść.
— Dzięki. — Trząsł się cały, drżały mu sztywne palce.
— To ja dziękuję. — Odetchnęła głęboko. Razem weszli głębiej w szczelinę, widząc teraz, gdy oczy przywykły im już do zielonych plamek świateł, że sięgała daleko w zbocze doliny.
— To tam, to musi być tam! Jesteśmy tu, w miejscu wyboru…
Stanęli znowu, instynktownie chwytając się za ręce. Czekali bez tchu. Słyszeli tylko głos wodospadu. Czuli tylko przypadkowo dolatujące bryzgi.
— Dalej — pociągnął ją Sparks — chodźmy dalej.
Cienie szczeliny sięgały wysoko nad ich głowy, przypominając Moon złożone do modlitwy dłonie. Idący jej krętym szlakiem Sparks zderzył się nagle z ostrym głazem.
— Wiedziałem, że powinniśmy byli wziąć z sobą świece.
— Nie jest ciemno. — Moon spojrzała na niego ze zdziwieniem. — To dziwne, jak światło staje się coraz bardziej zielone…
— O czym mówisz? Jesteśmy jak w grobie, nawet ciebie nie widzę!
— Przestań. — Zaczął opanowywać ją lęk. — Tu nie jest ciemno, otwórz tylko oczy. Dalej, Sparkie! — Pociągnęła go za ramię. — Nie czujesz tego? Jak muzyka…
— Nie. To miejsce wywołuje u mnie gęsią skórkę.
— Chodź! — Szarpnęła mocniej, z wysiłkiem.
— Nie, zaczekaj… — Zrobił kilka kroków, jeszcze kilka.
Muzyka wypełniała ją teraz, biorąc początek z głowy i rozchodząc się po całym ciele w rytmie krwi. Otulała ją jak jedwab, smakując jak ambrozja i zalewając zielonym światłem morza.
— Nie czujesz tego?
— Moon — Sparks jęknął, gdy wpadł w mroku na następną skałę. — Przestań, Moon! To nie pomoże. Nic nie widzę, nic nie słyszę… Odpadam, Moon — powiedział drżącym głosem.
— Nie, to nieprawda! Nie możesz. — Zmieszała się, widząc prawdę w jego oczach, wpatrzonych w dal jak u ślepca, niepewność na twarzy. — Och, nie możesz…
— Nie mogę oddychać, jestem jak w smole. Musimy zawrócić, nim będzie za późno. — Zacisnął dłoń na jej ręce, przyciągając do siebie, odrywając od muzyki i światła.
— Nie. — Wolną ręką próbowała zwolnić jego chwyt. — Wracaj beze mnie.
— Moon, obiecałaś! Obiecaliśmy, musisz wracać.
— Nie wrócę! — Wyrwała się, zobaczyła, jak zaskoczony, urażony chłopak cofa się niepewnie. — Sparks, przykro mi…
— Moon…
— Przykro mi… — Odwróciła się, wpadając w objęcia muzyki. — Muszę! Nie mogę teraz stanąć, nie mogę ci pomóc, to jest zbyt piękne. Chodź ze mną! Spróbuj, proszę cię! — mówiła, odchodząc coraz dalej.
— Obiecałaś. Wracaj, Moon!
Odwróciła się i pobiegła, jego głos zagłuszyła pieśń rozdartego pragnieniem serca.
Biegła, aż szczelina znów się rozszerzyła, otoczyła ją nienaturalną przestrzenią, oświetloną przez całkiem zwykły płomień lampy oliwnej. Wyszedłszy z mroku na złoty blask, przetarła oczy. Gdy odzyskała wzrok, gdy umilkła wiążąca ją lśniąca pieśń, bez zdziwienia ujrzała czekającą Clavally i kogoś obcego… Clavally, której uśmiechu nigdy nie zdoła zapomnieć, choćby minęły lata, a nawet całe życie.
— Jesteś, Moon! Przyszłaś!
— Pamiętałam. — Kiwnęła głową, promieniując radością wybranych i ocierając łzy.
2
Miasto Krwawnik leży nad morzem jak wielka spiralna muszla wyrzucona na piasek, daleko na północnym wybrzeżu największej wyspy Tiamat. Oddycha nieznużenie głębokimi rytmami przypływów, jego pradawny kształt zdaje się należeć do brzegu oceanu; jakby zrodziło je łono Matki Morza. Zwą je Miastem Pali, bo wznosi się na słupach nad skrajem wody; przepastne podbrzusze służy bezpieczną przystanią dla statków, chroniących się tam przed szaleństwami oceanu i pogody. Jest nazywane Portem Gwiezdnym, bo stanowi ośrodek handlu międzyplanetarnego; choć prawdziwy kosmoport leży w głębi lądu, a mieszkańcom Tiamat nie wolno wkraczać na jego teren. Jest nazywane Krwawnikiem, bo zależnie od punktu widzenia jest zarówno klejnotem, jak i raną.
Podobieństwo do wyrzuconego na brzeg morskiego stworzenia jest mylące. Krwawnik roi się od życia w jego wszystkich — a przynajmniej licznych — formach, ludzkich i nieludzkich. Najniższe poziomy, otwierające się na morze, zasiedlają robotnicy, marynarze i przybysze z wysp. Nad nimi wznosi się Labirynt, gdzie mieszanina techów i nietechów, miejscowych i pozaziemców, ludzi i obcych pobudza atmosferę rozedrganej twórczości i twórczego występku. Szlachta Zimaków śmieje się tam, spiera i rozrzuca pieniądze, wypróbowując obce rodzaje pobudzania wspólnie z dostarczającymi je handlarzami z innych planet. Potem wraca na swoje poziomy, leżące wyżej, i składa hołd Królowej Śniegu, widzącej i wiedzącej wszystko, kierującej prądami wpływów i mocy, krążącymi jak woda muszlowymi zwojami miasta. Trudno im uwierzyć, że obraz trwający już niemal półtora wieku, kontrolowany przez tą samą rękę, nie będzie trwał wiecznie.
— …nic nie trwa wiecznie!
Arienrhod stała cicho, samotnie podsłuchując głosy płynące z głośnika skrytego w rzeźbionej podstawie lustra. Zwierciadło było jednocześnie ekranem, lecz teraz wygaszonym, ukazującym jedynie jej twarz. Niewidoczni szlachcice rozmawiali o pękniętych strunach selyxu, a nie o przyszłości, choć to także było możliwe, ponieważ pierwsze zjawisko wiązało się ostatecznie z kresem drugiego, a jej umysł zaprzątnięty był przyszłością, czy raczej jej brakiem.
Stanęła przy ścianie, będącej w tej komnacie oknem wychodzącym na iglicę dachu zakończoną gwiazdą. Znajdowała się na szczycie świata, bo była Królową Śniegu, tkwiącą w swym sanktuarium na wierzchołku miasta. Mogła stąd widzieć jego pofałdowane boki, zbocza góry odrywającej się od lądu lub nakrapiane białymi falami stalowoszare morze. Albo też, tak jak teraz, patrzeć na niebo, będące w nocy jaśniejącym paleniskiem, podsycanym pięćdziesięcioma tysiącami gwiazd ze skupiska, do którego ten błąkający się układ zawędrował przed eonami. Przypominające płonący śnieg gwiazdy nie robiły na niej wrażenia, nie były w stanie, po tylu latach nie mogła sobie przypomnieć ich nazw. Jedna tylko, nieznaczna i schowana wśród innych, wzbudzała w niej uczucie mroczniejsze od zdziwienia. Letnia Gwiazda, oznaczająca swym blaskiem zbliżanie się do Czarnych Wrót, które to pochwyciły wędrujące Bliźnięta i uczyniły je swymi wiecznymi więźniami.
Pozaziemcy nazywali Czarne Wrota wirującą czarną dziurą. Jednym z sekretów, jakich nie chcieli zdradzić jej ludowi, był sposób wykorzystywania takich bram do podróży w inną rzeczywistość, podróży szybszych niż światło. Sama wiedziała tylko, że przez Wrota można się dostać do siedmiu innych zamieszkałych planet, niektórych tak odległych, że nie mogła nawet zrozumieć jednostek miar. Kontaktowały się ze sobą i z niezliczonymi światami nie zamieszkałymi, bo Czarne Wrota wpuszczały statki kosmiczne w rejony, gdzie przestrzeń zwijała się w strunę i splatała, tak iż dalekie stawało się bliskim, a czas tworzył pętle.