— Jest Grzesznikiem czciciel fałszywych bogów! Widzę go! — Sękata ręka Dafta Naimy wystrzeliła oskarżycielsko jak strzała.
Twarz Sparksa ukazała się nad końcem nabrzeża, na które wszedł po drabince. Rysy stężały mu w nienawiści, gdy spojrzał na tkwiącego w oddali starucha, a potem na nią. Śmierć za pokochanie sybilli…
Moon pokręciła przecząco głową, odpowiadając na inne nie wypowiedziane oskarżenie. Uciekł jednak od niej oczami, patrząc na babcię; przekazując jej swym wzrokiem to wszystko, co kochała i co straciła. W końcu zrozumiała, o co chodzi ludziom, gdy mówią: śmierć za bycie sybillą.
— Ale nie jestem jeszcze sybillą. — Powstrzymała szept na końcu języka.
Ktoś z dołu zawołał do Sparksa, odkrzyknął coś, nim podszedł do nich, wysoki, blady i zdecydowany. Trwał odpływ, woda zatoki leżała daleko poniżej nabrzeża. Ze swego miejsca widziały jedynie wystający, jak kiwający się palec, czubek masztu okrętu handlowego Zimaków, który go zabierze.
— No, chyba pora. Wszystkie rzeczy mam już na pokładzie; są gotowi do odpłynięcia. — Patrzył pod nogi, gdy stanął przed nimi, nagle onieśmielony. Mówił tylko do babci. — Chyba, chyba się pożegnam.
— Przygotujcie się na Koniec!
— Sparks… — Babcia wyciągnęła rękę, pogładziła go po policzku. — Musisz już odpływać? Poczekaj przynajmniej, aż wróci z morza ciocia Lelark.
— Nie mogę. — Odsunął głowę, by nie zdołała go dotknąć. Nie mogę. Muszę płynąć teraz. To nie na zawsze… — dodał jakby w obawie, że jeśli zaczeka, jutro zbyt łatwo przemieni się w zawsze.
— Och, kochany chłopcze… mój kochany. — Wyciągnęła sztywno ramiona i objęła go, jak to czyniła od niepamiętnych czasów. — Co zrobię bez ciebie? Jesteś całą mą pociechą po śmierci twego dziadka… Czy muszę tracić cię teraz, tracić was oboje naraz? Wiem, że Moon musi odejść, ale…
— Żałuj, grzeszniku!
Moon bardziej poczuła, niż zobaczyła, tężenie ust Sparksa, gdy uniósł głowę i popatrzył na Dafta Naimy.
— Przez całe życie wołało ją przeznaczenie — tak samo mnie, babciu. Nie wiedziałem tylko, że zawiedzie nas w różne strony. — Przycisnął na dowód swój pozaziemski medal i odsunął się od nich.
— Ale do Krwawnika! — powiedziała babcia, bardziej przeklinając, niż protestując, i kręcąc głową.
— To tylko miejsce. — Uśmiechnął się i chwycił uspokajająco jej okryte szalem ramiona. — Moja matka tam poszła i wróciła ze mną. Kto wie, z czym ja wrócę. Lub z kim.
Moon odwróciła się, obciągając natrętnymi ruchami rękawy swej kurtki. Nie możesz mi tego zrobić! Podeszła na skraj nabrzeża i wyjrzała przez barierkę na pionową, pokrytą wodorostami ścianę kamiennego falochronu, na czekający cierpliwie w dole statek handlowy. Wciągnęła głęboko raz i drugi przesycone wilgocią powietrze, czując portowe zapachy alg, ryb i przesiąkniętego solą drzewa… wsłuchała w dobiegający z dołu szum głosów, skrzypienia i dźwięczenia olinowania, pluskania nigdy nie zanikających fal. Aby tylko nie słyszeć…
— Wasz świat zbliża się do Końca!
— Do zobaczenia, babciu — dobiegł ją głos zagłuszany objęciem.
Nagle wszystko, co widziała i słyszała, co było tak bardzo znajome, nabrało posmaku obcości, jakby spotkała się z tym wszystkim po raz pierwszy… choć wiedziała jednocześnie, że nie jest tak naprawdę, że zmiana zaszła w niej. Dwie słone jak morska woda łzy spłynęły jej po obu stronach nosa i spadły dziesięć metrów niżej do zatoki. Usłyszała, jak mija ją, nie zwalniając kroku.
— Sparks! — Odwróciła się i zastąpiła mu drogę. — Tak bez słowa…?
Sparks cofnął się trochę, jakby bał się jej dotknąć.
— Wszystko w porządku. — Uniosła twarz, z pewną dumą udało się jej mówić, jakby było to prawdą. — Jeszcze nie jestem sybillą.
— Tak. Wiem. To nie dlatego… — przerwał, poprawiając dzianą czapkę.
— Ale to dlatego odjeżdżasz. — Nie potrafiła sama określić, czy było to stwierdzenie, czy oskarżenie.
— Tak. — Nagle spojrzał w dół. — Chyba tak.
— Sparks…
— Ale tylko częściowo! — Wyprostował się. — Wiesz, że to prawda. Zawsze mnie to ciągnęło, Moon. — Wskazał na północ, pod wiatr, w stronę Krwawnika. — Muszę znaleźć to, co utraciłem.
— Albo kogo? — Przygryzła język.
— Może… — Wzruszył ramionami.
Rozpaczliwie pokręciła głową.
— Gdy wrócę po wtajemniczeniu… nic się nie zmieni, nadal będziemy mogli być razem! — Mogę mieć i to, i to, mogę… — Może znowu być jak zawsze. Jak zawsze pragnęliśmy, by było… — Nawet siebie nie przekonała.
— Hej, chłopcze — dobiegł z dołu głos, odbijający się echem od murów nabrzeża. — Jedziesz? Przypływ nie będzie czekał cały dzień!
— Za chwilę! — skrzywił się Sparks. — Nie, Moon, nie może. Wiesz o tym. “Śmierć za pokochanie sybilli…” — Głos mu się załamał.
— To tylko przesąd! — Zamknęła oczy. Wiedziała już, że tak jak ona, rozumie prawdę; jak zawsze wiedzieli i dzielili się wszystkim. Nigdy już nie będzie tak jak przedtem.
— Zmienisz się. Tak jak ja nigdy nie zdołam. — Zbielały mu dłonie zaciśnięte na barierce. — Nie mogę tu zostać, być tym, kim przedtem. Też muszę się zmienić. Muszę dorosnąć, dowiedzieć się… dowiedzieć, kim naprawdę jestem. Cały czas myślałem, że wiem. Myślałem, że zostając sybillą, znajdę odpowiedź na wszystkie pytania. — Oczy pociemniały mu od nowego uczucia, jakie ujrzała po raz pierwszy, gdy wróciła do niego w ukrytej jaskini na Wyspie Wyboru. Była w nim zazdrość, oskarżenie, które kazało jej zamilknąć.
— No to jedź, jeśli naprawdę dlatego wyruszasz — sprzeciwiała się ciemności, bojąc się porażki. — Ale nie rób tego z goryczy, bo jesteś zraniony lub chcesz zranić mnie. Jeśli to zrobisz, nigdy już nie wrócisz. — Wyczerpała swą odwagę. — I nie myśl, bym to zniosła, Sparkie…
Uniósł ręce, lecz gdy wyciągnęła swoje, by ich dotknąć, opuścił je wzdłuż boków. Odwrócił się, kręcąc głową bez znaku wybaczenia, zrozumienia czy nawet smutku. Ruszył nabrzeżem, zaczął schodzić po drabince.
Moon poczuła, że staje obok niej babcia, patrzyły razem, jak Sparks skacze na pokład statku, gdy fala uniosła mu go na spotkanie. Zniknął w kabinie stojącej na szerokiej platformie łączącej oba kadłuby, i póki patrzyły, nie wyszedł z niej. Załoga odrzuciła cumy, trójkątne żagle z łopotem opadły z masztów i złapały mokry wiatr.
Mgła zaczęła się unosić, rozjaśniając świat. Moon widziała cały kanał prowadzący na otwarte morze, patrzyła na malejący w nim kupiecki katamaran, który skręcał w stronę wylotu zatoki. Gdy tylko oddalił się od nabrzeży Letniaków, włączono na nim silnik. Wreszcie osiągnął koniec kanału i zniknął w ścianie mgły, która połknęła go w jednej chwili jak statek — widmo. Moon ocierała oczy i twarz rękoma mokrymi od wilgoci i łez. Ocknąwszy się, jak po długim śnie, spojrzała na babcię, drobną i pogrążoną w smutku. Przeniosła wzrok za nią na sieci i kabestany obok nabrzeży, stare, nadwerężone wichrami magazyny u wylotu stromej uliczki wioski. Gdzieś dalej jest ich chata… i leżąca na plaży łódź, gotowa zabrać ją do wszystkiego, co zostało jej na świecie.