— Babciu?
Babcia poklepała mocno dłoń Moon. Ta dojrzała w jej zapadniętych szarych oczach postanowienie zachowania nadziei i wiary.
— Odpłynął, dziecino. Możemy się tylko pomodlić, by kiedyś jeszcze znalazł drogę do domu, do nas. Teraz Pani czeka na ciebie. Im szybciej wyruszysz, tym szybciej do mnie wrócisz!
Wzięła Moon pod ramię i ruszyły nabrzeżem. — Przynajmniej przy twoim odjeździe nie będzie tego osieroconego, starego pomyleńca. — Moon obejrzała się, dostrzegając z pewną ulgą, że Daft Naimy już odszedł. Babcia przypomniała coś sobie i zrobiła potrójny gest. — Ma biedną duszę.
Usta Moon skrzywiły się krótko i zastygły stanowczo, gdy odzyskała siły. Sparks popłynął do Krwawnika, by jej dokuczyć… lecz ona będzie przeklęta, jeśli ulegnie prądowi. Za wodą czeka ją własne przeznaczenie, za którym tęskniła połowę życia; znów wypełni ją piękno wezwania. Zaczęła iść szybciej, ciągnąc babcię za sobą.
4
Sparks stał na pokładzie, przyciskany do masztu lodowatym wiatrem, słuchał, jak silniki statku mierzą się z wzburzonym morzem. Przed sobą, na horyzoncie, widział Krwawnik leżący jak niesamowity sen. Od wieczności zbliżali się do niego po nakrapianych bielą falach, płynąc stale na północ wzdłuż nie kończących się brzegów wyspy. Patrzył, jak miasto urosło od plamki wielkości paznokcia do czegoś niepojętego. Teraz zdawało się rozpościerać pod niebem jak zasłona, wypełniając mu świadomość, tak iż nie było w niej miejsca na nic innego.
— Hej tam, Letniaku. — Głos kupca przerwał jego zadumę, na ramieniu spoczęła mu lekko rękawica. — Niepotrzebny mi drugi maszt. Jeśli nie ma dla ciebie na pokładzie nic do roboty, wejdź do środka, nim zamarzniesz. — Sparks usłyszał śmiech żeglarza; odwrócił się, ujrzał uśmiech na surowej twarzy kupca i zrozumiał jego troskę.
Puścił maszt, jego rękawice z trudem oderwały się od warstewki lodu.
— Przepraszam. — Oddech ulatywał mu z ust obłoczkami niemal zasłaniającymi świat. Tak był okutany w grube tkaniny, że ledwo mógł zgiąć ręce, lecz mimo to północny wiatr przenikał go do szpiku kości. Jedynie ciepłe morze opływające zachodnie wybrzeże chroniło Krwawnik przed całkowitym opanowaniem przez lód. Nie czuł twarzy, nie wiedział, czy nadal się uśmiecha. — Na Panią, to jedna całość! Jak coś takiego może istnieć!
— Wasza Pani nie ma z tym nic wspólnego, chłopcze. Ani z ludźmi, którzy tam żyją. Zawsze o tym pamiętaj, póki tam będziesz. — Kupiec pokręcił głową, patrząc na miasto, i ścisnął spierzchnięte od wiatru wargi. — Ni… nikt nie wie, jak powstał Krwawnik. Ani dlaczego. Nawet pozaziemcy. Nie powiedzieliby nam zresztą, choćby nawet wiedzieli.
— Dlaczego? — Sparks się rozejrzał.
Kupiec wzruszył ramionami.
— Czemu mieliby zdradzać nam swe tajemnice? Przybywają tu, by handlować z nami maszynami. Nie byliby nam potrzebni, gdybyśmy sami wiedzieli, jak je robić.
— Nie sądzę. — Sparks wzdrygnął się, rozruszając palce w rękawiczkach. Kupiec Zimak i jego załoga żyli handlem, tylko o nim rozmawiali podczas krążenia od wyspy do wyspy; szybko go to znudziło. Jak dotąd, podczas tego nie kończącego się rejsu tylko jedna rzecz zrobiła na nim wrażenie — równie swobodnie odnosili się do Letniaków i Zimaków, jakby różnice między nimi nie miały znaczenia. — Gdzie są statki gwiezdne?
— Co? — Kupcem wstrząsnął śmiech. — Nie mów mi, że spodziewasz się ich mrowia? Na wszystkie towary! Nie myślisz chyba, że jest ich tyle co gwiazd? I to po tych wszystkich opowiadaniach o techu, jakie wyciągałeś ode mnie przez tyle lat. Wy, Letniacy, musicie być rzeczywiście tacy tępi, jak wszyscy twierdzą!
— Nie! — Sparks poczuł, jak poniżenie wykrzywia mu zdrętwiałą twarz. — Chciałem… chciałem się tylko dowiedzieć, gdzie jest port gwiezdny, to wszystko.
— No jasne — prychnął kupiec. — W głębi lądu, ten teren jest dla nas zakazany. — Nagle oprzytomniał. — Czy na pewno wiesz, co robisz, płynąc do Krwawnika? Czy na pewno rozumiesz, w co się pakujesz?
Sparks zawahał się, spojrzał na wodę. W dali ukazała mu się twarz Moon podczas pożegnania; słyszał jej głos w wołaniach ptaków, w powietrzu. Śmierć za pokochanie sybilli. W piersi poczuł nagle lodowaty ból, jakby ugodził go lodowy sztylet. Zamknął oczy i zadrżał; głos i obraz zniknęły.
— Wiem, co robię.
Kupiec wzruszył ramionami i odszedł.
Statek kupca trącał pływające nabrzeże, na którym stał Sparks. Ze wszystkich stron przytłaczały go większe, wyższe i dłuższe statki, oplatane cumami jak dywanem unoszących się na powierzchni wodorostów. Wszystko to jednak było niczym wobec samego Krwawnika, wznoszącego się w górze niby wielka bestia. Z morza wznosiły się wieże szerokości domu. Dziwny ich las wieńczyło podbrzusze miasta, z którego zwisały wiązki łańcuchów, wielokrążków i niezrozumiałych urządzeń. Zapach morza mieszał się z dziwniejszymi, mniej pociągającymi woniami; spod miasta kapały i ściekały niemożliwe do nazwania płyny. Szeroka grobla jeżyła się jeszcze bardziej obcymi kształtami, wznoszącymi się od pływających doków portu do brzucha miasta… Pomyślał nagle o wielkim, głodnym potworze.
— Idź na dolne poziomy, chłopcze! — Kupiec musiał krzyczeć, by zagłuszyć setki innych wrzasków, szczęki, zgrzyty i piski rozbrzmiewające w tym dziwacznym świecie zawieszonym między lądem a morzem. — Poszukaj domu Gadderfy w Alei Pobrzeżka; wynajmie ci pokój!
Sparks przytaknął z roztargnieniem, uniósł rękę.
— Dziękuję. — Zarzucił na ramię torbę z rzeczami i wzdrygnął się, gdy ogarnął go zimny wiatr.
— Będziemy tu przez cztery dni, jeśli zmienisz zdanie!
Sparks pokręcił głową. Odwrócił się i odszedł, potem zaczął się wspinać. Kupiec patrzył za nim, póki nie pochłonęło go miasto.
— Hej ty tam, z drogi! Ślepy jesteś, czy co?
Sparks rzucił się w bok na stos skrzynek, a u szczytu rampy pojawił się nad nim dom na szczudłach, potem ostrożnie przekroczył próg i zaczął schodzić. Wysoko, w małym, pełnym okien pokoiku ujrzał twarz, zbyt małą, by go ostrzegła, nie oglądającą się nawet, by sprawdzić, czy ustąpił drogi. Wstał, zdrętwiały i zamyślony. To prawda… to wszystko prawda! Nagle poczuł tylko częściowe zadowolenie.
Obawiając się ciągnąć dalej tę myśl, ruszył główną ulicą wznoszącą się długą, leniwą spiralą. Teraz uważał na zakrętach. Droga ciągnęła się bez końca, łagodnie wspinając się i wijąc, mijając urwiste ściany magazynów i składów, rojące się od ludzi domy za barierkami. Nie było nieba, jedynie dolna strona następnej spirali, lśniącej matowo od jakiejś prążkowanej fosforescencji. Podpory drogi ciągnęły się jak odnóża stonogi ku światłu i prawdziwemu niebu, jakie znał zawsze, blademu i nieosiągalnemu na końcu alei za murami chroniącymi przed sztormami.
Mijał piętrzące się towary i śmieci, puste składy i puste twarze tłumu, starając się równie jak oni nie okazywać uczuć. Byli wśród nich rybacy w ubraniach podobnych do jego, ale także sklepikarze, robotnicy, inni w strojach zdradzających ich zajęcie i tacy, których zawodów nie mógł sobie nawet wyobrazić. Wszędzie wokół widział też bezpłciowe, półludzkie istoty wykonujące z bezmyślną dokładnością zadania niewykonalne dla dwojga ludzi. Nieśmiało podszedł do jednej z nich i zapytał głupio: