— Do tej pory niczego mi nie zabrakło. Nigdy nie byłam szczęśliwsza.
— Świetnie. Bardzo się cieszę, że jesteś szczęśliwa. — Kolejny promienny uśmiech. — Miło było mi spotkać cię tak nieoczekiwanie, Thesmo. Miło mi było poznać pana — powiedział do Ghayroga i odszedł.
Thesma aż trzęsła się z wściekłości. Nic go to nie obchodziło, w ogóle go nie obeszło; mogła sobie żyć z Ghayrogiem albo Skandarem, mogła sobie żyć nawet z gromwarkiem z jeziorka, było mu zupełnie wszystko jedno! Chciała go zranić, a przynajmniej zaszokować — a on nie był ani zaszokowany, ani zraniony, tylko zwyczajnie uprzejmy! Uprzejmy! Z pewnością, jak wszyscy inni, nie zrozumiał tego, co naprawdę zaszło między nią a Vismaanem — ci ludzie nie potrafili po prostu pojąć, że kobieta ofiaruje swe ciało gadziemu obcemu, więc nie mieściło im się w głowie… nie byli w stanie zrozumieć…
— Naoglądałeś się już Narabalu? — spytała Ghayroga.
— Widziałem wystarczająco wiele, by przekonać się, że nie ma tu nic do oglądania.
— A jak noga? Jesteś gotów do powrotu?
— Nie masz tu nic do załatwienia?
— Nic ważnego — powiedziała. — Chciałabym wrócić.
— Więc wracajmy.
Miała wrażenie, że noga sprawia mu jednak pewne kłopoty — mięśnie miał prawdopodobnie zesztywniałe, przeszli drogę trudną nawet dla kogoś w doskonałej kondycji, a Vismaan od czasu, kiedy wstał z łóżka, chodził na znacznie krótsze spacery — ale na swój zwykły, spokojny sposób, nie skarżąc się, szedł za nią w stronę leśnej ścieżki. Wybrali najgorszą porę dnia na powrót do domu, słońce stało w zenicie, powietrze było duszne i brzemienne deszczem, który miał spaść wczesnym popołudniem. Szli powoli i często się zatrzymywali, choć Ghayrog ani słowem nie wspomniał, że jest zmęczony. To Thesma się zmęczyła; udawała, że tu chce pokazać mu dziwną formację geologiczną, tam znów niezwykłą roślinę, byle tylko mieć jakąś okazję do odpoczynku. Nie chciała się do tego przyznać, że trudno jej iść dalej. I tak najadła się dziś wstydu.
Wyprawa do Narabalu zakończyła się dla niej całkowitą klęską. Dumna, niepokorna, zbuntowana, gardząca małomiasteczkowymi konwencjami, zaciągnęła do miasta swego kochanka Ghayroga, by zademonstrować go zwykłym szarym obywatelom, a zwykłych szarych obywateli w ogóle to nie obeszło! Czy byli aż tak durni, że nie domyślili się prawdy? Czy też może natychmiast przejrzeli jej intencje i zdecydowali nie dać Thesmie najmniejszej nawet satysfakcji? Niezależnie od wszystkiego, była wściekła, poniżona, pokonana — i czuła się jak idiotka. Co z szowinizmem, który niegdyś wydawał się jej tak charakterystyczną cechą narabalczyków? Czyżby nie czuli się zagrożeni napływem obcych? Tacy byli czarujący wobec Vismaana, tacy przyjacielscy. Być może, pomyślała ponuro, wydawało mi się tylko, że są uprzedzeni, źle rozumiałam usłyszane od innych wzmianki o obcych, a w takim razie byłam kretynką, oddając się Ghayrogowi — niczego to nie załatwiło, nie zarysowało fasady narabalskiej kultury, nic nie pomogło w mojej małej prywatnej wojnie z tymi ludźmi. Było to dla nich tylko dziwne, interesujące, groteskowe zdarzenie.
Prawie nie rozmawiali w trakcie długiej, powolnej, uciążliwej drogi przez dżunglę. Kiedy doszli do chaty, Vismaan natychmiast wszedł do środka, a ona — bez szczególnych efektów — zajęła się sprzątaniem, sprawdzaniem sideł, zbieraniem owoców z pnączy, przekładaniem rzeczy z miejsca na miejsce i zapominaniem, gdzie je położyła.
Po pewnym czasie weszła do chaty i powiedziała do Vismaana:
— Sądzę, że równie dobrze możesz już odejść.
— Doskonale. Powinienem już ruszyć w drogę.
— Jeśli chcesz, oczywiście zostań na noc. Ale rankiem…
— Dlaczego mam nie wyruszyć teraz?
— Wkrótce będzie ciemno. Przeszedłeś dzisiaj taki kawał drogi…
— Nie chciałbym sprawiać ci kłopotu. Chyba odejdę zaraz.
I znów nie potrafiła odczytać jego uczuć. Czy był zaskoczony? Rozgniewany? Czy go dotknęła? Nic nie okazywał. Nie pożegnał się z nią nawet gestem, po prostu odwrócił się i równym krokiem ruszył w głąb dżungli. Thesma odprowadziła go spojrzeniem — w gardle jej zaschło, serce biło mocno — aż znikł wśród lian. Wszystko, co mogła zrobić, to powstrzymać się, by za nim nie pobiec. Znikł jej z oczu wśród drzew, a wkrótce zapadła ciemna tropikalna noc.
Zdołała przygotować sobie coś w rodzaju kolacji, ale zjadła bardzo niewiele, za to dużo myślała. Vismaan siedzi gdzieś tam w ciemności, czekając na wschód słońca. Nawet się nie pożegnali. Mogła choć zażartować, ostrzec go, żeby trzymał się z dala od sijaneeli, a on mógłby chociaż podziękować jej za wszystko, co dla niego zrobiła, ale nie zamienili nawet słowa, tylko ona go wyrzuciła, a on odszedł — jak zwykle milcząc, spokojnie. To obcy, pomyślała, i zachowuje się jak obcy. A jednak, gdy leżeli w jednym łóżku, kiedy jej dotykał, kiedy ją przytulał i sadzał na sobie…
Ta noc okazała się długa i trudna. Thcsma leżała skulona na prymitywnym łóżku z zanji, które jeszcze tak niedawno dzielili, słuchała deszczu padającego na wielkie niebieskie liście tworzące dach i po raz pierwszy od chwili, kiedy zamieszkała w dżungli, czuła się samotna. Aż dotąd nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo cieszyła ją ta parodia domu, który sobie stworzyli, a teraz wszystko się skończyło — była sama, nawet bardziej sama niż przedtem i znacznie bardziej odcięta od życia w Narabalu niż przedtem, on zaś siedział gdzieś tam w ciemności, nie śpiąc, nie mając gdzie skryć się przed deszczem. Zakochałam się w obcym — powiedziała sobie Thesma i zdumiała się. Zakochałam się w pokrytym łuską czymś, co nie szepcze w ucho czułych słówek, nie zadaje pytań i porzuca mnie, nie mówiąc ani „dziękuję”, ani „do widzenia”. Mijały godziny, leżała nie śpiąc, tylko od czasu do czasu szlochała. Ciało miała napięte, obolałe od długiego marszu i przeżytych tego dnia rozczarowań. Podciągnęła kolana do piersi, a potem włożyła dłoń między uda i zaczęła się pieścić, — aż w końcu przyszedł moment wyzwolenia, westchnienie i cichy jęk, a wreszcie także i sen.
7
Rankiem wykąpała się, sprawdziła pułapki, zrobiła sobie śniadanie i obeszła wszystkie tak dobrze sobie znane ścieżki koło chaty. Nie znalazła nawet śladu Ghayroga. W południe humor wyraźnie się jej poprawił, a wieczorem była już prawie wesoła; chociaż z nadejściem zmierzchu, w trakcie samotnej kolacji, znów ogarnął ją ponury nastrój. Jakoś go jednak zniosła. Odtwarzała kubiki, które przyniosła dla Vismaana z miasteczka, i w końcu zasnęła. Następnego dnia było jej lepiej, następnego jeszcze lepiej, a potem przyszedł kolejny dzień. I kolejny. Powoli życie Thesmy wróciło do normy. Nie znalazła ani śladu Vismaana, zaczęła o nim zapominać. Tygodnie mijały jeden za drugim; znów odkryła radość samotności albo tak się jej przynajmniej wydawało, zdarzały się bowiem chwile, kiedy wspomnienia o Vismaanie wracały wyraźne i bolesne — na widok bilantoona wśród leśnego poszycia, drzewa sijaneel z ułamaną gałęzią, gromwarka siedzącego ponuro na krawędzi jeziorka — i wtedy zdawała sobie sprawę, że za nim tęskni. Przeszukiwała dżunglę, zapuszczając się coraz dalej ł dalej, nie bardzo wiedząc, dlaczego to robi, aż w końcu musiała przyznać się przed sobą, że go szuka.
Znalazła go po trzech miesiącach. Na południowym wschodzie natrafiła na oznakę, że ktoś tam zamieszkał: porębę widoczną ze szczytu odległego wzgórza, z rozchodzącymi się od niej promieniście nie istniejącymi przedtem ścieżkami. Po pewnym czasie ruszyła więc w tamtym kierunku, przeprawiła się przez dużą rzekę, o istnieniu której nie miała nawet pojęcia, i dotarła do poręby, za którą trafiła na nową farmę. Okrążyła ją, kryjąc się, póki nie zobaczyła Ghayroga — była pewna, że to Vismaan — orzącego urodzajną czarną ziemię. W duszy poczuła strach, nogi się pod nią ugięły, drżała. A może to jakichś inny Ghayrog? Nie, nie, była całkowicie pewna, że to on, wydawało się jej nawet, że lekko kuleje. Schowała się, przestraszona, nie śmiejąc się do niego zbliżyć. Co ma mu powiedzieć? Jak usprawiedliwi fakt, że przeszła tak długą drogę tylko w tym celu, by go zobaczyć — po tym, gdy tak chłodno usunęła go ze swego życia? Cofnęła się w krzaki, niemal gotowa już odejść, ale w końcu zebrała resztki odwagi i krzyknęła jego imię.