— Już niedługo — powiedział Viggan. — Wojna już prawie skończona.
Eremoil podniósł wzrok znad mapy północno-zachodniej części kontynentu, a potem spojrzał w oczy swego zastępcy.
— Doprawdy? — spytał trochę tak, jakby odpowiedź nic go nie obchodziła.
— Trzydzieści lat. To chyba wystarczająco długo.
— Nie trzydzieści. Pięć tysięcy, sześć tysięcy — od dnia, w którym pojawili się tu pierwsi ludzie. Wojna trwała zawsze, Viggan.
— Przez długi czas nie wiedzieliśmy, że to jest wojna.
— Nie wiedzieliśmy — zgodził się Eremoil. — Nie rozumieliśmy. Ale teraz rozumiemy, prawda?
Pochylił się nisko ł znów wpatrzył w mapy skupionym wzrokiem. Przymrużone oczy łzawiły od unoszącego się w powietrzu tłustego dymu. Obraz cienką kreską rysowanych map rozmazywał się. Wolno przejechał wskazówką po liniach znaczących grzbiety wzgórz poniżej Hamifieu, sprawdzając w raportach nazwy miasteczek.
Wszystkie one leżały na mającej kształt łuku linii ognia i wszystkie zaznaczono na mapie. Przynajmniej miał nadzieje, że wszystkie. Jego żołnierze docierali do każdego osiedla, przynosząc wieść o pożarze. Źle będzie z nim i jego ludźmi, jeśli kartografowie nie zaznaczyli wszystkich osad. Lord Stiamot wydał rozkaz: żaden człowiek nie może zginąć w tych zmaganiach, ostrzeżenie musi wiec dotrzeć do wszystkich osadników i każdy z nich powinien mieć czas na ewakuację. Zmiennokształtnych ostrzegano również. Nie o to chodzi, by po prostu usmażyć wroga żywcem — powtarzał przy każdej okazji Lord Stiamot — lecz o to, by mieć nad nim kontrolę. Ogień wydawał się najlepszym środkiem do osiągnięcia tego celu. Utrzymać, już po wszystkim, kontrolę nad ogniem, może być sprawą trudniejszą, pomyślał Eremoil, ale nie to było aktualnie największym problemem.
— Kattikawn, Bizfern, Domgrave, Byelk… tyle miasteczek… Dlaczego ludzie w ogóle się tu osiedlają? Jak myślisz, Viggan?
— Twierdzą, że ziemia jest żyzna. I klimat łagodny — jak na tak daleką północ.
— Łagodny? Możliwe, jeśli komuś nie przeszkadza trwająca pół roku susza! — Eremoil zakaszlał. Wyobraził sobie, że słyszy trzask ognia wśród wyschniętych, wysokich do kolan traw. Po tej stronie Alhanroelu lało całą zimę, za to latem w ogóle nie padało. Wielkie wyzwanie dla farmerów, można by powiedzieć — no, ale przecież podjęli je i zwyciężyli, jeśli zważyć, ile rolniczych osad wyrosło na zboczach wzgórz i w biegnących ku morzu dolinach. Był środek pory suchej, wojsko piekło się w bezlitosnych promieniach słońca. Susza — ziemia ciemna, poryta i spękana, wyrosła zimą trawa była wyschła i krucha, krzewy o wielkich liściach stały przygięte w oczekiwaniu deszczu. Idealny czas dla ognia, czas, by zagnać zaciekłego wroga na brzeg oceanu lub nawet wprost do oceanu! Lecz nikt nie może zginąć, nikt nie może stracić życia. Eremoil pracowicie czytał listę. Chimogę, Fualle, Danłup, Michimang… Znów oderwał wzrok od mapy i zwrócił się do swego zastępcy.
— Co masz zamiar robić po wojnie, Viggan?
— Mamy ziemię w dolinie Glayge. Wrócę na gospodarstwo. A pan?
— Pochodzę ze Stee. Byłem inżynierem — budowa akweduktów, odprowadzanie ścieków, tego rodzaju fascynujące zajęcia. Znów się tym zajmę. Kiedy ostatni raz odwiedziłeś rodzinne strony?
— Cztery lata temu.
— A ja pięć. Walczyłeś w bitwie o Treymone, prawda?
— Byłem ranny. Lekko.
— Zabiłeś kiedyś Metamorfa?
— Zabiłem, panie pułkowniku.
— Ja nie. Jeszcze nie. Dziewięć lat w wojsku i nigdy jeszcze nikogo nie zabiłem. Oczywiście, jestem oficerem. Pewnie kiepski byłby ze mnie zabójca.
— Nikt z nas nie jest zabójcą. Ale kiedy nadchodzą, zmieniając kształty kilka razy na minutę… w jednej ręce nóż, w drugiej topór… kiedy wiesz, że zniszczyli ziemię twego brata, zamordowali rodzinę…
— Twoją rodzinę, Viggan?
— Nie, panie pułkowniku. Ale to się zdarzało. I to nie raz. Nienawiść… chyba nie muszę panu mówić, jak się rodzi nienawiść…
— Nie, nie musisz, Viggan. Jak się nazywa to miasteczko? Obaj pochylili się nad mapą.
— Singaserin, panie pułkowniku. Litery są trochę zamazane, ale tak się właśnie nazywa, z pewnością. Proszę spojrzeć — o, tutaj. Zawiadomiliśmy ich dwa dni temu.
Eremoil ułożył mapy na stosie innych, odsunął je, znów patrzył na zachód. Istniała wyraźna granica między pogorzeliskiem a nietkniętymi jeszcze przez płomień stokami wzgórz na południu. Ciemna zieleń, gęste liście. Lecz teraz liście były skurczone ł pożółkłe, deszcz nie padał tu od miesięcy. Gdy ogień wybuchnie na zboczach wzgórz, będzie to niczym bombardowanie. Płomień dotrze wszędzie, od czasu do czasu widać już tu i tam języki ognia, drobne płomyki — może to zresztą tylko złudzenie, odblask? Może to odległość myli wzrok? Tak, to tylko sztuczka perspektywy! Eremoil doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Każdy z tych drobnych płomyków to pożar, to znak, że ogień zwycięża; wiatr niósł płomienie nawet tam, gdzie nie dotarli jeszcze żołnierze, lasy położone za Hamifieu ginęły w ogniu.
— Przybył kurier, panie pułkowniku — odezwał się Viggan. Eremoil odwrócił się. Wysoki, młody chłopak w przepoconym mundurze zsunął się z wierzchowca. Stał tak, patrząc niepewnie na oficera.
— O co chodzi?
— Przysłał mnie kapitan Vanayle, panie pułkowniku. Ma kłopot, tam w dolinie. Jeden z osadników nie chce się ewakuować.
— Niech się lepiej nie wygłupia. — Eremoil wzruszył ramionami. — W jakim miasteczku mieszka?
— Między Kattikawn i Bizfern. To ważny trakt handlowy. Ten człowiek właśnie tak się nazywa: Aibil Kattikawn. Powiedział kapitanowi Vanayle, że tę ziemię jego rodzina zajmuje z nadania samego Pontifexa Dvorna, że jego ludzie mieszkają tu od tysięcy lat i że nie zamierza…
Eremoil westchnął.
— Nic mnie to nie obchodzi. Może sobie mieć tę ziemię nawet z boskiego nadania. Ten rejon palimy jutro. Upiecze się!
— On o tym wie, panie pułkowniku.
— Więc o co mu chodzi! Ogień ma ominąć jego farmę? — Eremoil gwałtownie machnął ręką. — Ewakuujcie go siłą, jeśli zajdzie taka potrzeba!
— Już próbowaliśmy — oznajmił kurier. — On uzbroił swoich ludzi. Powiedział, że będzie walczył i że zabije każdego, kto chciałby go usunąć z jego ziemi.
— Zabije? Zabije! — Eremoil powtarzał to słowo, jakby nie miał pojęcia, co właściwie oznacza. — Kto tu mówi o zabijaniu ludzi. Ten człowiek oszalał! Wyślijcie pięćdziesięciu żołnierzy i usuńcie go siłą do strefy bezpieczeństwa.
— Jak mówiłem, panie pułkowniku, on zagroził użyciem broni. Już doszło do wymiany ognia. Kapitan Vanayle jest pewien, że nie obyłoby się bez strat. Prosi, żeby pan udał się na rozmowę z tym Kattikawnem.
— Co?! Ja mam…
Viggan przerwał mu. Powiedział cicho:
— Być może to najprostsze wyjście z sytuacji. Wielcy właściciele ziemscy bywają bardzo dumni.
— To niech Vanayle z nim rozmawia!
— Kapitan Vanayle już próbował pertraktacji, panie pułkowniku — oznajmił kurier. — Bez rezultatu. Kattikawn chce rozmawiać z Lordem Stiamotem. To oczywiście niemożliwe. Może pan…