Выбрать главу

Eremoil wahał się. To nonsens, by dowódca regionu podejmował się takiego zadania. To Vanayle jest odpowiedzialny za oczyszczenie terenu, ale Vanayle najwyraźniej ma kłopoty, a wysyłając żołnierzy i używając siły, ryzykuje się co najmniej życiem tego farmera, a może i nie tylko jego. Bzdura! Czemużby więc nie pojechać na spotkanie? Powoli skinął głową. Nie szlag trafi protokół! Jeszcze tego brakowało, żeby zaczął przejmować się dworskim ceremoniałem! Dziś po południu nie ma nic szczególnego do roboty. Viggan może doskonale wszystkiego przypilnować. Jeśli ma to ocalić życie człowieka… nawet upartego starca… to przejażdżka górską drogą…

— Podstawcie ślizgacz — rozkazał Vigganowi.

— Panie pułkowniku…

— Podstawcie ślizgacz, zanim się rozmyślę! Pojadę na to spotkanie.

— Przecież Vanayle…

— Przestań nudzić, Viggan. Wrócę niedługo. A na razie ty tu dowodzisz, choć nie sądzę, żebyś się miał napracować. Poradzisz sobie?

— Oczywiście, panie pułkowniku. — Viggan nie sprawiał wrażenia szczęśliwego.

Podróż okazała się dłuższa, niż Eremoil przypuszczał; niemal dwie godziny jazdy krętą drogą do bazy u stóp szczytu Zygnor ł w dół, pofalowanym płaskowyżem, do wzgórz otaczających nadbrzeżną równinę. Tu, na dole, powietrze było czystsze i cieplejsze, nie czuło się w nim dymu; rozedrgane i upalne — wywoływało przed oczami miraże, w których świat rozpływał się, falował. Na drodze nie było ruchu, musieli jednak często zwalniać, zatrzymywani przez biegnące w panice dziwaczne zwierzęta, należące do gatunków, których nie potrafił nazwać. Uciekały przed ogniem. Cienie były już długie, gdy dotarli do osad na wzgórzach. Tu widać było płomienie, ich blask odbijał się na niebie jak drugie słońce. Eremoil czuł ciepło na policzkach, delikatny popiół osiadał mu na skórze i ubraniu.

Miejsca, będące do tej pory tylko nazwami z listy, stały się teraz nieprzyjemnie rzeczywiste. Byelk, Domgrave, Bizfern… wszystkie były bardzo do siebie podobne: w centrum stłoczone sklepy i budynki publiczne, wokół nich dzielnice domków, dalej krąg farm; każde wciśnięte w dolinę, przez którą przepływał strumyk spadający z gór i niknący na równinie. Wszystkie były już puste lub niemal puste, tylko tu i ówdzie spotykało się nielicznych włóczęgów. Eremoil podejrzewał, że mógłby wejść do każdego z domów, zabrać książki, rzeźby, pamiątki po spędzonych niegdyś daleko stąd wakacjach, nawet zapomniane w pośpiechu domowe zwierzęta. Jutro zostanie po nich tylko popiół. Lecz przecież te właśnie ziemie najeżdżali Metamorfowie, tutejsi mieszkańcy przez stulecia żyli zagrożeni przez nieubłaganego przeciwnika, który pojawiał się jako przyjaciel, syn, kochanek — i mordował. Była to cicha wojna między wydziedziczonymi i tymi, którzy objęli ich dziedzictwo, nieunikniona od chwili, gdy pierwsze ludzkie osady na Majipoorze zmieniły się w miasta, a rozrastające się tereny rolnicze zaczęły zajmować ziemie należące do tubylców. Wrzód trzeba wypalić ogniem — w ostatniej, dramatycznej fazie wojny między ludźmi a Zmiennokształtnymi nie było na to rady. Byelk, Domgrave i Bizfern muszą zostać zniszczone, by skończyły się wreszcie te okrutne zmagania. Świadomość konieczności nie łagodzi jednak bólu, gdy płonie czyjś dom, nawet bólu tych, którzy go podpalają, myślał Eremoil, chyba że patrzy się na wszystko z oddali, z wygodnej perspektywy, zmieniającej ogień w strategiczną abstrakcję.

Za Bizfern wzgórza odbiegały daleko na zachód, a wraz z nimi wijąca się u ich stóp droga. Strumienie zmieniły się w niewielkie rzeki; była tu woda, mnóstwo wody, a tam, gdzie nie sadzono zbóż, rosły gęste lasy. Jednak nawet tu susza była sprzymierzeńcem ognia. Stosy opadłych liści, gałęzie, stare potrzaskane pnie…

— Dojechaliśmy, panie pułkowniku.

Eremoił dostrzegł zamknięty ogrodzeniem kanion — u wylotu wąski, dalej szeroki — którego środkiem płynął strumień. Wśród gęstniejących cieni widać było wspaniałą rezydencję — wielki biały dom kryty zieloną dachówką, a za nim rozległe pola. Wjazdu pilnowali uzbrojeni strażnicy. Nie była to zwykła farma, lecz majątek kogoś, kto uważał się za księcia. Eremoil widział już zbliżające się kłopoty.

Wysiadł, podszedł do strażników, patrzących na niego zimno, trzymających w pogotowiu miotacze. Zwrócił się do tego, który wydał się mu najwyższy rangą:

— Pułkownik Eremołl pragnie zobaczyć się z Aibilem Kattikawnem.

— Kattikawn oczekuje Lorda Stiamota.

— Lord Stiamot jest bardzo zajęty. Dziś reprezentuję go ja. Jestem pułkownik Eremoil, ja tu dowodzę.

— Polecono nam wpuścić tylko Lorda Stiamota.

— Poinformujcie swego pana — w głosie Eremoila brzmiało zmęczenie — że Koronal pozdrawia go i prosi, by swe skargi raczył przekazać pułkownikowi Eremoilowi.

Strażnicy nie wydali się tym szczególnie poruszeni, lecz w końcu jeden z nich odwrócił się i poszedł w głąb kanionu. Eremoil obserwował go, idącego niespiesznie i znikającego za gęstym żywopłotem otaczającym plac przed rezydencją. Czas płynął, wiatr zmienił się, przynosząc ciepło ognia ł smugi dymu szczypiącego w oczy i drapiącego w gardle. Eremoil wyobrażał sobie, jak warstwa drobnego ciemnego popiołu osiada mu w płucach. Lecz stąd, z ukrytej wśród wzgórz doliny, sam płomień był niewidoczny.

Strażnik wrócił w końcu, równie niespiesznie.

— Kattikawn zgadza się na spotkanie z panem — oznajmił. Eremoil skinął głową na kobietę — kierowcę i kuriera, który służył mu za przewodnika.

— Tylko z panem, panie pułkowniku.

Kobieta wydawała się zaniepokojona. Eremoil skinieniem głowy nakazał jej zostać. Powiedział:

— Proszę tu na mnie zaczekać. Nie sądzę, by miało to trwać długo. Poszedł za strażnikiem w kierunku domu.

Spodziewał się, że od Aibila Kattikawna dozna podobnego, niezbyt przyjaznego przyjęcia jak od strażnika; nie docenił jednak grzeczności, jaką prowincjonalny arystokrata czuł się w obowiązku okazywać swym gościom. Kattikawn powitał go ciepłym uśmiechem, długim, grzecznym choć przenikliwym spojrzeniem, a także uściskiem, który sprawiał wrażenie szczerego i serdecznego. Zaprosił go do wielkiego domu, wprawdzie skąpo umeblowanego, lecz eleganckiego na swój własny, sztywny i surowy sposób. Nagie belki ciemnego drewna podtrzymywały sklepione stropy, wysoko na ścianach rozwieszone były myśliwskie trofea, masywne meble sprawiały wrażenie autentycznych antyków. Cały ten dom przesiąkł atmosferą starożytności — i w tym podobny był do jego właściciela.

Kattikawn okazał się wysoki, znacznie wyższy od drobnego Eremoila, barczysty — szerokość jego ramion podkreślało dodatkowo ubranie z futra stitmojów. Miał wysokie czoło, siwe, lecz gęste i mocne włosy, ciemne oczy, cienkie wargi. Był niewątpliwie postacią imponującą — i to pod każdym względem.

Napełnił kielichy bursztynowym winem. Kiedy obydwaj go skosztowali, przemówił:

— A więc spalicie moją ziemię?

— Musimy, niestety, spalić całą tę prowincję.

— Głupi sposób prowadzenia wojny. Być może najgłupszy w historii ludzkich wojen. Czy w ogóle orientujecie się, jak ważna jest produkcja tego regionu, jak wiele pokoleń ciężko pracowało, by farmy mogły tu powstać?

— Strefa od Milimorn do Sintalmond i dalej stanowi główny obszar partyzanckiej aktywności Mctamorfów; jedyny, jaki pozostał im na Alhanroelu. Korona! zdecydował, że należy wreszcie zakończyć tę brudną wojnę, a nie można dokonać tego inaczej niż przez wykurzenie Zmiennokształtnych z ich kryjówek na wzgórzach.

— Są inne sposoby.

— Wypróbowaliśmy wszystkie. Okazały się nieskuteczne.