— Wszystkie? Próbowaliście przeczesać lasy metr po metrze? Próbowaliście po prostu ich znaleźć? Próbowaliście ściągnąć tu wszystkich żołnierzy z Majipooru, by w tym pomogli? Oczywiście, że nie! To zbyt kłopotliwe. O wiele prościej jest zniszczyć tę ziemię, spalić ją.
— Walczymy już bardzo długo.
— 1 Koronal wreszcie się zniecierpliwił. Zwycięży moim kosztem.
— Koronal jest mistrzem strategii. Koronal pobił niebezpiecznego przeciwnika — przeciwnika, którego nie potrafimy nawet zrozumieć — i dziś po raz pierwszy w historii cały Majipoor jest bezpieczny dla ludzi, cały z wyjątkiem tego regionu.
— Radziliśmy sobie zupełnie nieźle, kiedy wokół nas kryli się Metamorfowie, pułkowniku. Nie zostałem zmasakrowany. Potrafiłem się jakoś obronić. Dla mnie samego i dla moich dóbr Metamorfowie nie okazali się nawet w przybliżeniu tak niebezpieczni jak mój własny rząd. Wasz Koronal, pułkowniku, jest głupcem!
Eremoil zdołał się opanować.
— Przyszłe pokolenia uznają go za bohatera. Największego wśród naszych bohaterów.
— Bardzo możliwe. Ludzie tacy jak on zazwyczaj zostają bohaterami. Ja tylko twierdzę, że nie trzeba koniecznie palić całej prowincji, by podbić kilka tysięcy przebywających nadal na wolności tubylców. Twierdzę też, że jest to nierozważne i krótkowzroczne posunięcie znudzonego generała, któremu spieszno jest do uciech Zamkowej Góry.
— Niech i tak będzie. W każdym razie decyzja została podjęta. Ziemia między Milimorn i Hamificu już płonie.
— Zauważyłem.
— Ogień dochodzi do miasteczka Kattikawn. Być może już o świcie zagrożone będą granice pańskiej posiadłości. Jutro będziemy palić tu i na południe od Sintalmond.
— Tak, rozumiem. — Kattikawn zachował kamienny spokój.
— Rozpęta się piekło. Proszę się ewakuować, póki ma pan jeszcze czas.
— Postanowiłem zostać na mojej ziemi, pułkowniku. Eremoil westchnął.
— Jeśli tak, to nie możemy odpowiadać za pańskie bezpieczeństwo.
— Nikt oprócz mnie nie odpowiadał nigdy za moje bezpieczeństwo.
— Przecież tłumaczę, że umrzecie, zginiecie straszną śmiercią. Nie ma sposobu, by — raz wzniecony — ogień ominął pańską posiadłość.
— Rozumiem.
— A więc chce pan, abyśmy pana zamordowali?
— Ależ nic podobnego! Nie, nie chcę. Pan i ja nie zawieramy żadnego układu. Pan prowadzi swą wojnę, ja staram się utrzymać mój dom. Jeśli ogień, którym pan walczy, naruszy teren, który nazywam swoim, tym gorzej dla mnie, ale nie może być mowy o morderstwie. Żyjemy w różnych światach, panie pułkowniku Eremoil.
— To zdumiewający sposób rozumowania. Zginie pan wskutek podjętego przez nas ataku. Pana śmierć obciąży nasze sumienia!
— Ostrzegliście mnie w porę. Zostaję tu z własnej woli. Ma śmierć obciąży wyłącznie moje sumienie.
— A pańscy ludzie? Przecież oni również zginą!
— Ci, którzy zdecydują się pozostać, owszem. Ostrzegłem ich, wiedzą więc, co im grozi. Trzech już uciekło na wybrzeże. Reszta zdecydowała się pozostać. Z własnej woli. I bynajmniej nie dlatego, by sprawić mi przyjemność. To nasza ziemia. Czy nalać panu jeszcze wina, panie pułkowniku?
Eremoil odmówił, lecz zaraz zmienił zdanie i podstawił swój kielich. Gdy pił, Kattikawn zapytał:
— Czy nie ma możliwości, bym mógł pomówić z Lordem Stiamotem?
— Nie ma żadnej.
— Rozumiem, że Koronal jest w pobliżu?
— O pół dnia drogi stąd. Lecz w tych sprawach jest nieosiągalny.
— Chyba nie przypadkiem. — Kattikawn uśmiechnął się. — Myśli pan, że zwariował?
— Koronal!? Ależ skąd!
— Chociażby ten ogień — cóż za desperackie, idiotyczne posuniecie! Będzie musiał płacić odszkodowania, miliony rojali, skarb zbankrutuje, będzie to kosztowało równowartość jakichś pięćdziesięciu zamków tak wielkich jak ten, który zbudował sobie na Zamkowej Górze. I po co? Poradzilibyśmy sobie sami — w ciągu dwóch, może trzech lat.
— Albo pięciu, albo dziesięciu, albo dwudziestu. Musimy skończyć wojnę jak najszybciej, w tym roku. Ta ohyda, ten wstyd dla nas wszystkich; długi nocny koszmar, kładący się cieniem na naszych duszach…
— Och, więc pan też myśli, że ta wojna to pomyłka? Eremoil przecząco potrząsnął głową.
— Podstawową pomyłkę popełniono dawno temu, kiedy nasi przodkowie zdecydowali się osiedlić na planecie zamieszkanej przez istoty inteligentne. My nie mamy już wyboru. Możemy tylko albo zmiażdżyć Metamorfów, albo opuścić planetę, a to ostatnie jest przecież niemożliwe.
— Oczywiście. Jak można opuścić dom, w którym mieszkało się tak długo, dom naszych przodków.
Eremoil zignorował ironię Kattikawna.
— Odebraliśmy planetę istotom, które jej oddać nie chciały. Przez tysiące lat próbowaliśmy żyć z nimi w pokoju, lecz zorientowaliśmy się, że taka koegzystencja jest niemożliwa. Narzucamy więc naszą wolę siłą, co oczywiście nie jest wyjściem idealnym. Ale alternatywa wydaje się znacznie gorsza.
— A co Lord Stiamot zrobi z Metamorfami, których trzyma w obozach internowanych? Użyje ich jako nawozu na spalonych polach?
— Otrzymają ogromny rezerwat na Zimroelu. Pół kontynentu na własność — trudno to chyba nazwać okrucieństwem. Alhanroel będzie nasz.
Rozdzieli nas ocean. Tylko ten region nie jest jeszcze spacyfikowany. Lord Stiamot wziął na swe barki wielki ciężar, dźwiga odpowiedzialność za czyn bezlitosny, choć konieczny. W przyszłości imię jego będzie wymawiane z czcią.
— Wymawiam imię jego z czcią już dzisiaj. O mądry i sprawiedliwy władco, który w swej nieskończonej dobroci niszczysz mą ziemię, by świata nie niepokoiła już garstka dzikusów, wałęsających się wolno po okolicy! Lepiej byłoby dla mnie, pułkowniku, gdyby pański król-bohater miał duszę mniej szlachetną. A może szlachetniejszą, kto wie? Wydawałby mi się wspanialszy i bardziej bohaterski, gdyby wybrał powolniejszą metodę zdobycia ostatnich kryjówek swych wrogów. Trzydzieści lat wojny… cóż znaczą te dodatkowe dwa, trzy lata?
— Dokonał wyboru. Płomienie zbliżają się do pańskiej posiadłości nawet teraz, podczas naszej rozmowy.
— Niech więc nadejdą. Pozostanę, by bronić mojej ziemi.
— Nie widział pan nigdy strefy ognia. Obrona nie potrwa nawet dziesięciu sekund. Płomień pożre wszystko.
— Bardzo prawdopodobne. Ale spróbuję.
— Błagani pana.
— Błagam? Powiedział pan błagam, panie pułkowniku? Czy jest pan żebrakiem? A jeśli ja zacznę błagać? Błagani pana, by oszczędził pan mój dom.
— To nie leży w ludzkiej mocy. A ja błagam pana rzeczywiście, niech pan stąd uchodzi, niech pan ratuje życie swoje ł swoich ludzi!
— Więc chce pan, bym uciekał, bym powlókł się drogą na wybrzeże, bym mieszkał w nędznym szałasie w Alaisor lub Bailemmone, bym podawał do stołu w gospodzie, bym zamiatał ulice albo wy-czesywał wierzchowce w stajni? Moje miejsce jest tu i wolę jutro zginąć w dziesięć sekund, niż żyć tysiąc lat na idiotycznym wygnaniu.
Mówiąc to, Kattikawn podszedł do okna.
— Robi się ciemno, panie pułkowniku — powiedział. — Czy będzie pan moim gościem na kolacji?
— Żałuję, lecz nie mogę zostać.
— Nudzi pana ta rozmowa? Możemy zmienić temat. Chciałbym, byśmy go zmienili.
Eremoil uścisnął jego twardą dłoń.
— Mam obowiązki w swojej kwaterze. Przyjęcie pańskiego zaproszenia byłoby dla mnie największą przyjemnością. Żałuję, że to niemożliwe. Czy wybaczy mi pan, że go opuszczę?
— Przykro mi, że odchodzi pan bez posiłku. Czy udaje się pan do Lorda Stiamota?