Eremoil nie odpowiedział.
— Czy nie mógłby pan uzyskać dla mnie audiencji?
— To nie leży w ludzkiej mocy. I nie warto nawet próbować. Proszę, niech pan opuści nocą dom. Zjedzmy wspólnie kolację i niech pan stąd wyjedzie.
— To mój dom i tu pozostanę. Życzę panu szczęścia, panie pułkowniku, i spokojnego życia.
Przymknął oczy, lekko skłonił głowę. Było to grzeczne pożegnanie. Eremoil ruszył przez wielką sień. Gdy był u drzwi, dobiegły go słowa Kattikawna:
— Oficer, który odwiedził mnie przed panem, sądził, że zdoła wyrzucić mnie stąd siłą. Pan był mądrzejszy. Żegnam, pułkowniku Eremoil.
Eremoil szukał odpowiednich słów; nie znalazł ich, więc tylko wyprostował się i zasalutował.
Strażnicy Kattikawna odprowadzili go do wylotu doliny. Kurier i kierowca grali w kości w cieniu ślizgacza. Poderwali się nerwowo na jego widok, więc gestem nakazał im, by się uspokoili. Spojrzał na wschód, na wysokie góry otaczające dolinę. Tak daleko na północy nawet teraz, późnym wieczorem, niebo było jeszcze jasne. Ciężka bryła szczytu Zygnor na de srebrnoszarego nieba wyglądała jak czarny mur. Na południu widać było wyraźnie jego bliźniaka, górę Haimon, gdzie znajdowała się kwatera główna Koronala. Eremoil stał przez chwilę, przyglądając się w milczeniu dwóm potężnym górom, wzgórzom, kolumnie ognia i dymu wznoszącej się po ich drugiej stronie i dwóm księżycom, które właśnie wzeszły na niebie. Potrząsnął głową, obrócił się, spojrzał na dom Aibila Kattikawna, niemal niewidoczny w zapadającym mroku. Służąc w wojsku i zdobywając kolejne rangi miał okazję poznać książąt i diuków wielu wysoko urodzonych, których zwykły inżynier nie spotyka w codziennym życiu. Spędził mnóstwo czasu w towarzystwie samego Koronala, w kręgu jego najbliższych doradców. A jednak, pomyślał pułkownik Eremoil, nie spotkałem nigdy kogoś takiego jak ten Kattikawn. Najszlachetniejszy — czy też najbardziej nierozważny z ludzi? A może jedno i drugie?
— Jedziemy. Na szczyt Haimon!
— Na Haimon?
— Tak. Na spotkanie z Koronalem. Zdążysz przed północą?
Droga na południowy szczyt przypominała drogę na Zygnor, była tylko bardziej stroma i gorzej utrzymana. W ciemnościach serpentyny mogły być niebezpieczne przy prędkości, z jaką prowadził kierowca Eremoila, kobieta ze Stoien, lecz czerwona poświata ognia, oświetlająca dolinę i wzgórza, zmniejszała ryzyko. Eremoil nie odezwał się ani słowem przez całą długą drogę. Nie miał nic do powiedzenia. Jakże bowiem kobieta-kierowca lub młodziutki kurier mogli zrozumieć” naturę Aibila Kattikawna? On sam niewiele początkowo rozumiał. Słysząc, że jakiś farmer nie chce się ewakuować, sądził najpierw, że będzie miał do czynienia ze starym głupcem lub fanatykiem, ślepym na rzeczywistość i na swój los. Kattikawn był uparty; być może znaleźliby się nawet ludzie, którym wydałby się fanatykiem. Jednak żadne inne wyobrażenie o tego typu ludziach nie pasowało do tego człowieka, nie był nawet szalony, choć jego życiowa filozofia mogłaby się wydawać szalona każdemu, kto, jak Eremoil, postępował według innych zasad.
Zastanawiał się, co powie Koronatowi.
Nie ma sensu przygotowywać mowy. Słowa znajdą się same we właściwej chwili. A może nie? W drodze Eremoil pogrążył się w swego rodzaju śnie na jawie; umysł miał jasny, lecz nie myślał, nie analizował świata. Pojazd cicho i szybko wspinał się krętą drogą, wyjechał już z doliny na skalisty płaskowyż. O północy wciąż jeszcze byli poniżej szczytu Haimon, lecz nie kłopotał się tym — Koronal znany był z tego, że chodził spać późno, czasami nie sypiał w ogóle i Eremoil nie wątpił, że zdoła się do niego dostać.
Gdy wspięli się nieco wyżej, zasnął już prawdziwym snem. Był zaskoczony i zdziwiony, kiedy kurier potrząsnął nim delikatnie ze słowami: Jesteśmy w obozie Lorda Stiamota, panie pułkowniku”. Mrugając zaspanymi oczami, zdezorientowany Eremoil stwierdził, że siedzi wyprostowany w ślizgaczu, że zdrętwiały mu nogi i że bolą go plecy. Na niebie świeciły księżyce; noc była czarna, tylko na zachodzie widać było łunę ognia. Niezgrabnie wygramolił się z pojazdu.
Nawet teraz, w środku nocy, w obozie panował ruch, widać było biegających tu i tam gońców; w wielu zabudowaniach paliło się światło. Pojawił się adiutant; rozpoznał pułkownika i w sposób niezwykle formalny oddał mu honory.
— Pańska wizyta jest dla nas niespodzianką, panie pułkowniku.
— Dla mnie również, jeśli wolno mi tak rzec. Czy Lord Stiamot jest w obozie?
— Koronal prowadzi odprawę. Spodziewa się pana?
— Nie, lecz muszę z nim porozmawiać.
Adiutanta bynajmniej to nie zdumiało. Odprawa w środku nocy, komendanci dalekich placówek pojawiający się bez zapowiedzi… Czemu nie? W końcu jest wojna, a na wojnie protokół improwizuje się z dnia na dzień. Eremoil poszedł za żołnierzem przez obóz do ośmiokątnego namiotu, na którym widać było znak płonących gwiazd — symbol Koronala. Sam namiot otoczony był pierścieniem strażników równie groźnych i poważnych jak ci, którzy bronili doliny Kattikawna. W ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy czterokrotnie próbowano zamachu na życie Lorda Stiamota — lecz Metamorfowie atakowali daremnie. Żaden Koronal Majipooru nie zginął dotąd gwałtowną śmiercią, ale żaden też nie prowadził wojny.
Adiutant rozmawiał z dowódcą straży, gdy nagle Eremoila otoczyli uzbrojeni żołnierze. W oczach mieli błysk szaleństwa; ich palce niczym kleszcze zacisnęły się na jego ramionach. Na moment zdumiał go ten atak, lecz pewność siebie po chwili wróciła.
— Co to znaczy? Jestem pułkownik Eremoil!
— Lub Zmiennokształtny.
— 1 myślicie, że dowiecie się prawdy świecąc mi w oczy ł miażdżąc ramiona?
— Mamy swoje sposoby. Eremoil roześmiał się.
— Nie ma skutecznych sposobów. Dobrze, sprawdźcie mnie, byle szybko. Muszę rozmawiać z Koronalem.
Sprawdzili go, bardzo dokładnie. Ktoś podsunął mu strzępek zielonego papierka i kazał go polizać — papierek zmienił kolor na pomarańczowy. Ktoś inny ściął pasmo włosów i podpalił. Eremoil rozglądał się wokół, zdezorientowany. Przez miesiąc nie było go w obozie, a przedtem nie stosowano jeszcze tych praktyk; może miała miejsce nowa próba zamachu, a może jakiś zwariowany profesor przekonał żołnierzy do swych sztuczek? O ile się orientował, nie było sposobu, by odróżnić Mctamorfa, który przybrał ludzką postać, od prawdziwego człowieka. Chyba że przez wykonanie sekcji, ale tego nie ośmielił się zasugerować.
— W porządku. Może pan wejść, panie pułkowniku.
A jednak poszli za nim. Oślepione oczy Eremoila z trudem dostosowywały się do panujących w namiocie ciemności. Po chwili zdołał się jednak zorientować, że w głębi siedzi pół tuzina ludzi; dostrzegł pomiędzy nimi Lorda Stiamota. Modlili się chyba — słyszał ciche inwokacje i rytualne odpowiedzi, strzępy starych świętych zdań. Czy takie odprawy przeprowadza teraz Koronal? Eremoil podszedł i stanął niedaleko modlącej się grupy. Znał tylko jednego z towarzyszy Koronala, Damlanga z Bibiroon, uważanego powszechnie za drugiego lub trzeciego z kandydatów do władzy, inni nie wyglądali nawet na żołnierzy; starzy ludzie w cywilnych strojach, starcy z miasta, poeci, może tłumacze snów, z pewnością nie wojownicy. Lecz przecież wojna już się niemal skończyła.
Koronal spojrzał w kierunku Eremoila, lecz chyba go nawet nie dostrzegł. Pułkownika zaskoczyły udręka i strach widoczne na twarzy władcy. Lord Stiamot postarzał się przez ostatnie trzy lata, a ostatnio proces ten uległ wyraźnemu przyspieszeniu. Koronal wyglądał staro: skurczony, bezbarwny, o suchej skórze, przytępionym wzroku. Mógł mieć nawet i sto lat, a przecież to mężczyzna w kwiecie wieku, nie starszy od niego! Eremoil pamiętał dzień, w którym Stiamot wstąpił na tron, pamiętał jak złożył w tym dniu ślub, że zakończy szaleństwo nie wypowiedzianej wojny z Metamorfami, zgromadzi dawnych mieszkańców planety i usunie ich z terytoriów zajętych przez ludzi. Minęło zaledwie trzydzieści lat, a Korona! postarzał się niemal o sto, lecz przecież spędził te lata w polu — jak żaden władca przed nim i chyba żaden po nim — walcząc w dolinie Glayge, na upalnym południu, w gęstych lasach pomocnego wschodu, na bogatych równinach wzdłuż Zatoki Stoien… rok po roku osaczał Metamorfów swymi dwudziestoma armiami i zgarniał ich do obozów. Trudy jego panowania już się niemal kończyły, tylko partyzanci z północnego zachodu pozostali jeszcze na wolności. Walka — nic, tylko walka i krótkie powroty na Zamkową Górę, by zakosztować rozkoszy władzy. Wojna się przedłużała, Ercmoil czasem zastanawiał się, jak postąpi Lord Stiamot, gdy Ponifex umrze i on właśnie zostanie wezwany na inny, wyższy tron, a los zmusi go do zamieszkania w Labiryncie. Czy odmówi, zachowa koronę Koronala, by móc dalej dowodzić armią? Lecz wedle powszechnej opinii Pontifex cieszył się doskonałym zdrowiem, a przed nim siedział teraz Lord Stiamot, zmęczony, skurczony starzec, stojący nad grobem. I nagle Eremoil zrozumiał to, czego nie był w stanie pojąć Aibil Kattikawn. Zrozumiał, dlaczego Lord Stiamot tak bardzo chce zakończyć wojnę, jak najszybciej i za wszelką cenę.