W piątym roku podróży Sinnabor Lavon zauważył pierwsze pasma smoczej trawy, wijącej się w morzu wokół statku.
Oczywiście nie miał pojęcia, co to jest, nikt bowiem na Majipoorze nie widział przed nim smoczej trawy. Nikt nigdy jeszcze nie wypłynął tak daleko na Wielkie Morze. Lecz Sinnabor Lavon wiedział, że mija piąty rok podróży, jako że każdego ranka z dokładnością notował datę i pozycję statku w dzienniku okrętowym. Zapewniało to żeglarzom komfort psychiczny — nie mieli wątpliwości, w jakim punkcie wielkiego, monotonnego oceanu się znajdują. Wiedział, że mają dwudziesty rok pontyfikatu Dizimaułe'a, że Lord Arioc jest Koronalem i że pięć lat temu „Spurifon” wypłynął z portu Til-omon w podróż dookoła świata.
Najpierw pomyślał, że ma do czynienia z rojem węży morskich, bowiem trawa wydawała się poruszać jakby pod wpływem jakiejś wewnętrznej siły; gięła się i prostowała, zwijała i rozwijała. Na de ciemnych spokojnych wód błyszczała wspaniałym bogactwem barw; każde jej pasmo świeciło: szmaragdowe, ciemnoniebiesko, pomarańczowo. Jedno jej skupisko dostrzegł przy sterburcie, inne nieco większe, pojawiło się przy bakburcie.
Lavon przechylił się przez reling górnego pokładu i na pokładzie dolnym ujrzał trzy sylwedu włochatych, czteroręcznych marynarzy — Skandarów. Reperowali sieci, a przynajmniej udawali, że je reperują. Spojrzeli mu w oczy z kwaśnymi, ponurymi minami. Jak większość załogi, już dawno znudzili się tą wyprawą.
— Hej, wy! — krzyknął. — Złapcie mi kilka tych węży!
— Węży, kapitanie? Jakich węży?
— Tam! No, tam! Oślepliście?
Skandarzy spojrzeli w wodę, a później, z nieco pogardliwą, spokojną wyższością, popatrzyli na kapitana.
— Mą pan na myśli tę pływającą trawę?
Lavon przyjrzał się jej uważniej. Trawa? Statek minął już pierwsze skupisko, ale przed dziobem było ich dużo więcej. Zmrużył oczy, starając się wypatrzyć pojedyncze pasma. Całość poruszała się tak, jak mogłyby poruszać się węże, lecz nie dostrzegł ani łbów, ani oczu. No, dobrze, może to i trawa. Niecierpliwie machnął ręką. Skandarowie, nie śpiesząc się, zaczęli rozkładać umieszczoną na bomie sondę, za pomocą której zbierano okazy biologiczne.
Kiedy Lavon zbiegł na dolny pokład, ociekająca wodą mała kupka trawy leżała już na pokładzie, a wokół niej zgromadziło się kilka osób z załogi: pierwszy oficer Vormecht, nawigator Galimoin, Joachil Noor i paru naukowców, oraz Mikdal Hasz, kronikarz. W powietrzu unosił się ostry zapach amoniaku. Trzej Skandarowie cofnęli się o krok, ostentacyjnie zatykając nosy i coś mrucząc, lecz inni marynarze, roześmiani, wskazywali trawę palcami, szturchali ją kijami i wydawali się tak podnieceni i poruszeni, jak im się to nie zdarzyło od kilkunastu tygodni.
Lavon ukląkł na pokładzie. Bez wątpienia był to jakiś rodzaj wodorostów; każde płaskie, mięsiste pasmo było długie na wzrost człowieka, miało szerokość męskiego ramienia i grubość palca. Pasma te drgały i zwijały się konwulsyjnie, jak marionetki na sznurkach, lecz w miarę, jak wysychały, ruchy ich wyraźnie słabły, a jaskrawe kolory blakły szybko.
— Wyłówcie jej jeszcze trochę — rozkazała Skandarom Joachil Noor. — I umieśćcie w pojemniku z morską wodą, żeby nie wyschła.
Skandarzy ani drgnęli.
— Smród… taki straszny smród… — powiedział jeden z nich.
Joachil Noor podeszła do nich — niewysoka, szczuplutka kobieta, przy włochatych gigantach wyglądająca jak dziecko — i stanowczym gestem kazała im zabrać się do pracy. Wzruszając leniwie ramionami, Skandarzy powrócili do swej roboty.
— 1 co pani o tym sądzi? — spytał ją Sinnabor Lavon.
— To algi. Jakiś nieznany gatunek, ale tak daleko na pełnym oceanie wszystko jest nieznane. Interesujące są te zmiany koloru. Nie wiem, czy powodem jest fluktuacja pigmentów, czy to tylko złudzenie optyczne, gra światła na powierzchniowej warstwie tkanki.
— A ruchy? Algi nie mają mięśni.
— Wiele roślin cechuje się zdolnością do ruchu. Minimalne oscylacje napięć elektrycznych powodują ruchy płynów tkankowych. Zna pan chyba sensitiwy z północno-zachodniego Zimroelu — krzyk powoduje, że się kulą. Woda morska jest znakomitym przewodnikiem, toteż te rośliny muszą odbierać całe mnóstwo impulsów elektrycznych. Zbadamy je bardzo dokładnie. — Joachil Noor uśmiechnęła się. — Mówię panu, to jak dar od Bogini. Jeszcze tydzień na tym pustym morzu i wyskoczyłabym za burtę.
Przytaknął skinieniem głowy. On też to odczuwał — tę straszliwą, morderczą nudę, przerażające, duszące uczucie konieczności odbycia nie kończącej się wędrówki donikąd. Nawet on, który poświecił zorganizowaniu tej wyprawy siedem lat życia i gotów był na niej spędzić jego pozostałą część — nawet on, w piątym roku podróży, sparaliżowany bezczynnością, ogłupiały z apatii…
— Proszę o raport jeszcze dziś, dobrze? Wstępny raport. „Unikalny, nowy gatunek wodorostów…”
Joachil Noor skinęła głową, Skandarzy podnieśli pojemnik z morską wodą i na swych rozłożystych barkach zanieśli go do laboratorium. Trzej biologowie ruszyli za nimi.
— Nie zabraknie nam okazów do studiowania — powiedział Vormecht wyciągając rękę. — Niech pan spojrzy, panie kapitanie! Aż się kotłują w wodzie tam, przed nami!
— Chyba jest ich nawet zbyt wiele — stwierdził Mikdal Hasz. Sinnabor Lavon odwrócił się do kronikarza, mężczyzny o suchym głosie, z jednym ramieniem wyższym od drugiego.
— Co pan ma na myśli?
— Mam na myśli uszkodzenie silników, panie kapitanie, jeśli warstwa trawy zrobi się grubsza. Czytałem opowieści ze Starej Ziemi: o oceanach, gdzie wodorosty były wręcz nie do pokonania, unieruchamiały statki, załogi żywiły się rybami i krabami, a w końcu umierały z pragnienia, statki zaś dryfowały bez końca, przez setki lat, ze szkieletami na pokładach…
Pierwszy nawigator Galimoin parsknął.
— Legendy! Baśnie!
— A jeśli coś” takiego zdarzy się nam? — spytał Mikdal Hasz.
— Czy to prawdopodobne? — zainteresował się Vormech Lavon zdał sobie sprawę, że wszyscy patrzą na niego. On sam spojrzał na morze. Tak, wodorosty wydawały się gęściejsze, zaczynały się zbijać w jedną masę, a ich rytmiczne, wijące się ruchy sprawiały, że spokojna dotąd woda pulsowała i wydymała się. Jednakże między kłębami alg wciąż widać było szerokie kanały. Czy to możliwe, by wodorosty powstrzymały statek tak sprawny jak „Spurifon”? Na pokładzie panowała cisza. Wydawało się to niemal komiczne: byli śmiertelnie zagrożeni przez rośliny; poważni oficerowie nie potrafili uzgodnić taktyki walki. Ostatnie słowo należało do kapitana. Miała to być decyzja, od której będzie zależało życie bądź śmierć załogi…
Prawdziwym zagrożeniem, pomyślał Lavon, są nie wodorosty, lecz nuda. Przez kilka ostatnich miesięcy podróż była tak spokojna, a dni tak puste, że trzeba było wypełniać je wymyślanymi naprędce rozrywkami. Każdego ranka nad Zimroelem wschodziło wielkie, brązowozielone tropikalne słońce, które w południe raziło ich z bezchmurnego nieba, a wieczorem zniżało się nad nieprawdopodobnie dalekim horyzontem, następnego zaś dnia wszystko powtarzało się od początku. Od wielu tygodni nie padał deszcz, pogoda w ogóle się nie zmieniała. Wielkie Morze wydawało się ich wszechświatem. Nie dotarli do żadnego lądu, tak daleko na oceanie nie było nawet skrawka wysepki, w powietrzu nie latały ptaki, w wodzie nie pływały ryby… w takim świecie nie znany wcześniej gatunek wodorostów był wspaniałą, radosną odmianą. Gwałtowny niepokój zżerał podróżników — tych samych entuzjastycznych, pełnych poświęcenia odkrywców, którzy niegdyś dzielili z Laronem wizję wielkiej wyprawy, a teraz ponuro znosili torturę świadomości, że zmarnowali życie w porywie romantycznej głupoty. Kiedy postanowili przepłynąć Wielkie Morze, zajmujące niemal połowę gigantycznej powierzchni planety, nie sądzili, że będzie to wyglądało właśnie tak. Wyobrażali sobie, że każdego dnia czeka ich nowa przygoda, że na każdym kroku spotykać będą fantastyczne, nieznane bestie, nie odkryte wyspy, że będą walczyć ze sztormami pod niebem ciężkim od chmur o niezwykłych kolorach. Nie spodziewali się tej strasznej monotonii i niezmienności następujących po sobie bez końca długich dni. Lavon brał już pod uwagę ryzyko buntu, bo miało upłynąć jeszcze wiele — może siedem, dziewięć, a może jedenaście latnim dotrą do brzegów dalekiego Alhanroelu. Wątpił, by jego ludzie mieli serce tak długo czekać na szczęśliwy koniec wyprawy. Większość marzyła zapewne o zawróceniu statku na Zimroel; były chwile, w których on sam o tym marzył. A więc szukajmy ryzyka, powiedział do siebie, a jeśli go nie znajdziemy, to musimy sami jakieś wymyślić. Przezwyciężajmy niebezpieczeństwa, rzeczywiste lub urojone, na przykład groźbę wodorostów. Choćby była tylko pozorna, wyrwie nas ze śmiertelnego letargu.