Выбрать главу

— Poradzimy sobie — oświadczył. — Naprzód!

Po godzinie zwątpił w słuszność tego twierdzenia. Ze swego miejsca na mostku uważnie przyglądał się coraz grubszemu kożuchowi wodorostów. Formowały się z nich wysepki pięćdziesięcio- i stumetrowe, a kanały między nimi były coraz węższe. Powierzchnia morza poruszała się, drżąc i falując. Pod palącymi promieniami stojącego w zenicie słońca kolory alg stały się jeszcze bogatsze; zmieniały się szaleńczo, jakby słoneczna energia udzielała się roślinom. Dostrzegł poruszające się wśród tych gęstych splotów jakieś zwierzęta: wielkie, wielonożne, okrągłe, o nierównych zielonych skorupach, przypominające kraby, a także inne giętkie, długie jak węże lub ramiona ośmiornic. Pożerały inne stworzenia, zbyt małe, by Lavon mógł je dostrzec.

— Może zmienić kurs… — zasugerował nerwowo Vormecht.

— Cóż, może… Poślę kogoś na bocianie gniazdo, żeby nam powiedział, jak daleko się to ciągnie.

Nie podobał mu się pomysł zmiany kursu nawet o kilka stopni. Wytyczył statkowi tylko jeden kierunek i bał się, że nawet najdrobniejsza korekta skruszy jego stale słabnącą wolę. Nie był jednak szaleńcem, prącym przed siebie bez względu na ryzyko. Po prostu wiedział, jak niewiele potrzeba, by załoga „Spuiifona” straciła resztki wiary w powodzenie wielkiej misji, której się dobrowolnie podjęła.

Żyli w złotym wieku Majipooru, w czasach wspaniałych czynów i wielkich bohaterów. Organizowano ekspedycje wszędzie tam, gdzie warto było się wyprawić: na pustynie Suvraelu, w dżungle i bagna Zimroelu, na dziewicze wyrzeża Alhanroelu, na archipelagi i wysepki otaczające trzy kontynenty. Liczba mieszkańców planety zwiększała się gwałtownie, miasteczka zmieniały się w miasta, a miasta w nieprawdopodobnie wielkie metropolie; osadnicy innych ras napływali masowo z pobliskich światów w poszukiwaniu szczęścia; wszędzie wyczuwało się podniecenie, wszystko zmieniało się i rosło. Sinnabor Lavon zdecydował się na najbardziej szaleńczą z wypraw — chciał przepłynąć Wielkie Morze! Nikt nigdy tego nie próbował. Z przestrzeni kosmicznej widać było, że ocean pokrywa połowę powierzchni planety i że kontynenty, choć olbrzymie, stłoczone są na jednej półkuli, resztę zaś zajmuje bezkresne morze. Mimo że upłynęło kilka tysięcy lat od chwili, gdy ludzie zaczęli kolonizować Majipoor, na lądach pozostało jeszcze mnóstwo pracy. Wielkie Morze zostawiono więc samemu sobie, oddając je we władanie flotyllom smoków morskich, niezmordowanie przemierzających je w masowych wędrówkach, których jeden etap mógł trwać dziesięciolecia.

Lecz Lavon kochał Majipoor i pragnął ogarnąć całą planetę. Przemierzył ją od Amblemornu u stóp Zamkowej Góry do Tilomon na przeciwległym brzegu oceanu, a potem, czując potrzebę domknięcia rozpoczętego kręgu, wszystkie swe siły i środki poświęcił wyposażeniu wspaniałego statku, samowystarczalnego niczym wyspa, na pokładzie którego — wraz z załogą równie jak on szaloną — zamierzał spędzić lat dziesięć lub więcej, badając te nie odwiedzane przez ludzi wodne obszary. Wiedział, i inni też prawdopodobnie zdawali sobie z tego sprawę, że zadanie, które sobie postawili, może być niewykonalne. Lecz jeśli im się uda, jeśli doprowadzą swą arkę szczęśliwie do portu na wschodnim brzegu Alhanroelu, gdzie nie widziano jeszcze nigdy oceanicznego statku, ich imiona będą pamiętane przez wieczność.

— Ahoj! — krzyknął nagle marynarz z bocianiego gniazda. — Smoki! Ahoj!

— Całe tygodnie nudy — mruknął Vormecht — i nagle wszystko naraz!

Lavin dostrzegł marynarza, ciemną figurkę na tle jaskrawego nieba, wskazującego wyciągniętą nieruchomo ręką na północno-północny zachód. Przesłonił oczy i spojrzał w tym kierunku. Tak, rzeczywiście tam były — wielkie, giętkie ciała, zakończone grotem, uniesione wysoko ogony, skrzydła albo przytulone do ciała, albo, u niektórych, wspaniale rozpostarte…

— Smoki! — krzyknął Galimoin. Kilkanaście głosów zawtórowało mu: — Spójrzcie, smoki!

„Spurifon” spotkał już przedtem dwa stada smoków; jedno po sześciu miesiącach podróży, pomiędzy wyspami, które ochrzcili archipelagiem Stiamota, i drugie dwa lata później, w tej części oceanu, którą nazwali Głębią Arioca. Oba stada były wielkie — setki gigantycznych stworzeń, wiele samic w ciąży — i oba trzymały się z dala od statku. Lecz te smoki wydawały się strażą przednią stada; było ich piętnaście, najwyżej dwadzieścia: kilka wielkich samców i młode, zaledwie około dwunastometrowej długości. Wijące się wodorosty przestały się liczyć wobec zbliżających się smoków.

Wydawało się, że cała załoga nagle wyległa na pokład, niemal tańcząc z podniecenia.

Lavon zacisnął dłonie na relingu. Pragnął ryzyka, by zwalczyć nudę — no to ma ryzyko. Rozzłoszczony dorosły smok morski z łatwością mógł uszkodzić statek, nawet tak doskonale zabezpieczony jak „Spurifon”. Wprawdzie stworzenia te rzadko atakowały nie sprowokowane, ale takie wypadki się zdarzały. Czy potraktują „Spurifona” jak statek łowców smoków? Co roku jakieś stado przepływało wodami między Piliplokiem a Wyspą Snu, gdzie polowania były dozwolone, i flota łowców zadawała mu wielkie straty. Płynące tu wielkie samce musiały zetknąć się z takimi polowaniami, a któż może znać ich uczucia? Na sygnał kapitana harpunnicy zajęli wyznaczone miejsca.

Lecz atak nie nastąpił. Wydawało się, że smoki są statkiem zainteresowane — i to wszystko. Ściągnęła je tu żywność. Kiedy dopłynęły do wodorostów, otwarły swe wielkie paszcze i zaczęły pożerać algi wraz z krabami, ośmiornicami i wszystkim innym. Pasły się tak przez kilka godzin, a później, jakby na sygnał, zanurkowały i znikły.

„Spurifona” otaczał ogromny pierścień czystej wody.

— Musiały pożreć tego tony — mruknął Lavon. — Setki ton.

— A teraz mamy przed sobą wolną drogę — stwierdził Galimoin. Vormecht przecząco potrząsnął głową.

— Nie. Widzi pan, kapitanie? Tam daleko to smocza trawa. Jej warstwa jest coraz grubsza.

Lavon spojrzał w dal. Wokół statku, na horyzoncie, widać było ciemną linię.