Galimoin krzyczał coś przez megafon z drugiego końca pokładu. Lavon spojrzał w tamtym kierunku i dostrzegł szalupy, które wysłał na rekonesans, tkwiące wśród wodorostów niespełna kilometr od statku. Dochodziło południe — w blasku słońca trudno było zobaczyć, w którą płyną stronę, ale wydawało mu się, że zawracają.
Samotny, milczący, czekał na mostku. Nikt nie ośmielił się do niego zbliżyć. Spoglądał na pływający dywan trawy, na poruszające się wśród niego tu i ówdzie dziwne stwory, ł myślał o dwóch nurkach, którzy utonęli, o załodze łodzi podwodnej, o marynarzach w szalupach i o reszcie swych ludzi, na razie bezpiecznych na pokładzie statku. Wszyscy oni wmieszani byli w tę groteskową przygodę. Jakże łatwo było jej uniknąć, pomyślał, i jak łatwo teraz snuć podobne myśli. I jakie to bezsensowne.
Nieruchomy, trwał milcząc na posterunku aż do popołudnia, w blasku, upale i smrodzie. Potem wrócił do kajuty. Nieco później zameldował się u niego Vormecht z informacją, że załoga łodzi podwodnej znalazła nurków uwięzionych w pobliżu unieruchomionych rotorów, owiniętych pasmami smoczej trawy, jakby świadomie uniemożliwiała im ona powrót na powierzchnię. Przyjął tę rewelację sceptycznie, oświadczając, że z pewnością po prostu się w nią zaplątali, ale mówił to bez wielkiego przekonania. Łódź podwodna także miała kłopoty, niemal zatarła silniki, próbując zanurzyć się na głębokość piętnastu metrów. Trawa, twierdził Vormecht, tworzy nieprzenikniony kożuch do głębokości około czterech metrów. „Co z szalupami?” — spytał Laron i bosman odparł, że ludzie z szalup powrócili bezpiecznie, choć byli śmiertelnie zmordowani pracą przy wiosłach. Przez cały ranek oddalili się od statku na niespełna dwa kilometry; nie dostrzegli ani granicy wodorostów, ani skrawka czystej wody. Jednego z wioślarzy zaatakował stwór podobny do kraba, lecz marynarzowi udało się szczęśliwie wyjść z tej opresji zaledwie z kilkoma zadrapaniami.
W ciągu dnia sytuacja nie uległa zmianie. Smocza trawa uwięziła „Spurifona” i nie miała żadnego powodu, by go uwolnić — chyba że załodze udałoby sieją do tego zmusić, ale Lavon nie miał zielonego pojęcia, jak tego dokonać.
Poprosił kronikarza, Mikdala Hasza, by porozmawiał z załogą i ocenił jej nastrój.
— Ludzie są na ogół spokojni — powiedział mu nieco później Hasz. — Niektórzy trochę się denerwują. Dla większości to zdarzenie jest czymś dziwnie odświeżającym — wyzwaniem, odmianą po monotonii ostatnich miesięcy.
— A dla pana?
— Nie jestem wolny od strachu, panie kapitanie. Ale chcę wierzyć, że się wydostaniemy. Niespodziewaną przyjemność sprawia mi też podziwianie piękna tego niezwykłego krajobrazu.
Piękno? Lavon nie dostrzegał tu żadnego piękna. Ponuro przyglądał się kilometrom smoczej trawy, czerwonobrązowej w krwawym świetle zachodzącego słońca. Sponad wody podnosiła się czerwona mgła: pogrążone w oparach algi poruszały się gwałtownie, tak że zbudowane z nich „tratwy” drżały bezustannie. Piękno? Być może jest w tym jakieś piękno, zgodził się w duchu Lavon. Miał wrażenie, że „Spurifon” zamarł w środku wielkiego płótna, gigantycznego zwoju przedstawiającego miękkie, płynne kształty, senny świat bez punktów odniesienia, świat, którego powierzchnia składa się z wiecznie zmieniających się kształtów i kolorów. Jeśli tylko przestawał myśleć o smoczej trawie jak o wrogu, zdolnym zniszczyć wszystko, co pragnął osiągnąć, Lavon potrafił docenić urodę zmieniających się bezustannie form i barw.
Niemal całą noc przeleżał bezsennie, próbując bez skutku opracować taktykę walki z roślinnym przeciwnikiem.
Rankiem wodorosty znów zmieniły kolor; pod ponurym, pokrytym chmurami niebem były bladozielone i żółtawe. Na horyzoncie majaczyły sylwetki kilku kolosalnych smoków morskich, wyjadających sobie powoli przesmyk czystej wody. Jak to by było wspaniale, pomyślał Lavon, gdyby „Spurifon” mógł zrobić to samo.
Spotkał się ze swymi oficerami na naradzie. Oni także dostrzegli, że wśród załogi panuje spokój, a nawet pewna fascynacja. Stwierdzili jednak także, że tego ranka pojawiło się napięcie.
— Marynarze byli już zniechęceni i tęsknili za domem — powiedział Vormecht — a teraz mają jeszcze przed sobą perspektywę nowej zwłoki, która może potrwać dni, a nawet tygodnie.
— Albo miesiące, albo lata, albo wieczność. — Głos Galimoina był cienki, pełen napięcia. — Skąd pewność, że w ogóle się wydostaniemy?
Głos nawigatora drżał i łamał się, na jego grubej szyi wystąpiły żyły. Lavon już dawno wyczuł, że Galimoin jest niezbyt zrównoważony, lecz mimo wszystko nie był przygotowany na to, że załamie się tak szybko.
Vormecht także sprawiał wrażenie zdumionego.
— Sam nam przedwczoraj powiedziałeś: „To tylko wodorosty. Utorujemy sobie przez nie drogę!” Pamiętasz?
— Wtedy nie wiedziałem jeszcze, z czym walczymy — warknął Galimoin.
Lavon spojrzał na Joachil Noor.
— Czy istnieje możliwość, że algi się przesuwają i że prędzej czy później to pole rozpadnie się, tak że będziemy wolni?
Biolożka potrząsnęła głową.
— Nic nie jest niemożliwe. Ale nie wiem, dlaczego mielibyśmy na to liczyć. Bardziej prawdopodobne jest, że to quasi-stabilny ekosystem. Prądy mogą przenosić go w inne części Morza Zewnętrznego, ale w takim wypadku zostaniemy przeniesieni wraz z nim.
— Widzicie? — spytał ponuro Galimoin. — Nie ma nadziei.
— Wręcz przeciwnie — stwierdził Lavon. — Vormecht, czy można by użyć łodzi podwodnej do zamontowania osłon na otworach wlotowych?
— Można. Tak, to całkowicie wykonalne.
— Więc spróbuj. Trzeba natychmiast przygotować te osłony. Joachil Noor, jaka jest możliwość chemicznego zniszczenia wodorostów?
— Badamy ją. Nie mogę niczego obiecać.
Nikt nie mógł niczego obiecać. Mogli tylko myśleć, pracować, czekać i mieć nadzieję.
Opracowanie osłon na otwory wlotowe zajęło kilka dni, ich wyprodukowanie — kilka kolejnych. Joachil Noor cały czas poszukiwała chemicznych metod zniszczenia alg, jednak bez żadnego widocznego rezultatu.
Nie tylko „Spurifon”, lecz i sam czas wydawał się stać w miejscu. Laron codziennie obliczał pozycję i codziennie wpisywał ją do dziennika okrętowego. Każdego dnia statek przesuwał się o kilka kilometrów na południowo-południowy wschód, lecz w stosunku do morza wodorostów trwał nieruchomo. By to sprawdzić, zabarwili rośliny wokół statku; mijał czas, lecz czerwone i żółte pasy nie zmieniły położenia. Tu, na Morzu Zewnętrznym, mogli dryfować z prądami przez wieczność, nie widząc śladu lądu.
Laron czuł, że słabnie. Z wysiłkiem utrzymywał swą zwykłą, wyprostowaną postawę; zaczynał się garbić, głowa robiła mu się coraz cięższa. Czuł się starszy, czuł się wręcz staro. Dręczyło go poczucie winy. On ponosił odpowiedzialność za to, że nie ominęli alg, gdy tylko niebezpieczeństwo stało się oczywiste. Wystarczyłoby zawrócić kilka godzin wcześniej, powtarzał sobie, ale dopuścił, by smoki morskie zaprzątnęły jego uwagę, dał się ponieść tej idiotycznej teorii, że odrobina niebezpieczeństwa doda blasku śmiertelnie nudnej podróży. Za to ganił się bezlitośnie i robił sobie wyrzuty, że pociągnął nieświadomych niczego ludzi na tę absurdalną i bezsensowną wyprawę. Dziesięcio- czy piętnastoletnia podróż znikąd donikąd. I po co? Po co?
A jednak starał się podtrzymać morale załogi. Racja wina — ograniczona, bowiem piwniczka statku musiała wystarczyć na całą podróż — została podwojona. Co wieczór organizowano jakąś zabawę, wszystkie grupy badawcze otrzymały polecenie uaktualnienia danych oceanograficznych. Nie był to czas, w którym ludzie mogli się bezpiecznie nudzić. Publikacje, które powinny zostać opracowane przed wieloma miesiącami, nawet przed laty, teraz miały zostać dokończone. Praca była najlepszym lekarstwem na nudę, frustrację i coraz wyraźniej widoczny strach.