Выбрать главу

Wkrótce pierwsze osłony były już gotowe. Grupa ochotników próbowała przyspawać je do kadłuba, nad wlotami, przez które woda dostawała się do silników. Praca ta, trudna nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach, była jeszcze trudniejsza przez to, że musiano ją wykonać używając wyłącznie manipulatorów łodzi podwodnej. Po śmierci dwóch nurków Lavon nie pozwalał nikomu schodzić pod powierzchnię — z wyjątkiem załogi chronionej pancerzem łodzi. Pod kierownictwem uzdolnionego mechanika, Duroina Klaysa, pracowano dzień za dniem, lecz — na razie — bez efektów. Masy smoczej trawy, uderzające o kadłub z każdą, nawet najmniejszą falą, bardzo często niszczyły delikatne spawy, postęp robót był więc niewielki.

Szóstego dnia pracy Duroin Klays podszedł do Lavona, trzymając w garści kilkanaście błyszczących fotografii. Widać było na nich pomarańczowe plamy rozrzucone na szarym gładkim kadłubie.

— A to co? — spytał Lavon.

— Korozja, panie kapitanie. Zauważyłem ją wczoraj i dziś pod wodą zrobiłem tę serię zdjęć.

— Korozja? — Lavon z wysiłkiem przywołał na twarz uśmiech.

— Przecież to niemożliwe. To muszą być gąbki albo małże, albo…

— Nie, panie kapitanie. Być może na zdjęciach nie widać tego tak dokładnie, ale z łodzi różnice można dostrzec bardzo wyraźnie. To nadżerki na powierzchni metalu. Jestem tego całkiem pewien.

Laron odesłał mechanika i przywołał Joachil Noor. Przyjrzała się uważnie fotografiom i w końcu stwierdziła:

— To całkiem prawdopodobne.

— Więc od smoczej trawy koroduje nam kadłub?

— Od paru dni podejrzewaliśmy taką możliwość. Niemal natychmiast odkryliśmy różnicę kwasowości między wodą tu i na otwartym oceanie. Siedzimy w kwasowej kąpieli, kapitanie, i jestem pewna, że to algi wydzielają ten kwas. Wiemy przecież, że syntetyzują one metale i że ich tkanki pełne są pierwiastków ciężkich. Normalnie źródłem metalu jest dla nich oczywiście woda; „Spurifon” musi się im wydawać wspaniale zastawionym stołem. Nie byłabym wcale zaskoczona gdyby okazało się, że algi ściągają tu z daleka, by tylko przyłączyć się do uczty, i że dlatego otoczyły statek tak nagle i są takie gęste.

— W takim razie głupotą byłoby spodziewać się, że uwolnią nas same z siebie?

— Rzeczywiście.

Lavon przyglądał się jej, zdumiony.

— A jeśli pozostaniemy tu uwięzieni wystarczająco długo, wyjedzą nam w kadłubie dziury na wylot!

Biolog roześmiała się.

— To może im zająć setki lat. Bardziej bezpośrednią groźbą jest głód.

— Jak to?

— Ile czasu możemy przeżyć, jedząc wyłącznie zapasy z magazynów statku?

— Chyba kilka miesięcy. Wie pani, że zakładaliśmy, iż zawsze uda się nam coś złowić. Czy chce pani powiedzieć…

— Tak, kapitanie. Rośliny i zwierzęta z otaczającego nas ekosystemu najprawdopodobniej są dla nas trujące. Algi absorbują metale z oceanu. Ryby i mniejsze skorupiaki żywią się algami. Większe stworzenia zjadają mniejsze. Koncentracja soli metali staje się coraz większa i większa. A my…

— Nie przeżyjemy na diecie z renu i wanadu.

— 1 z molibdenu, i z rodu. Racja, kapitanie. Widział pan najnowsze raporty medyczne? Epidemia mdłości, gorączki, problemy z krążeniem… jak pan się czuje, panie kapitanie? A to dopiero początek. W naszym organizmie nie odłożyły się jeszcze większe ilości trujących substancji. Ale za tydzień, dwa, trzy…

— Niech nas Pani broni! — westchnął Lavon.

— Błogosławieństwo Pani nie sięga tak daleko na zachód — stwierdziła Joachil Noor z chłodnym uśmiechem. — Radzę, byśmy natychmiast zaprzestali gromadzenia żywności i przeszli na zapasy, póki znowu nie znajdziemy się na otwartym morzu. I jak najszybciej trzeba skończyć pracę przy osłanianiu rotorów.

— Zgadzam się.

Kiedy biolożka odeszła, Lavon udał się na mostek, z którego przyglądał się nieruchomej pod warstwą alg wodzie. Dziś ich kolory były żywsze niż kiedykolwiek: ciemne umbry, sepie, rdzawa czerwień, indygo. Smocza trawa najwyraźniej kwitła w tym otoczeniu. Wyobrażał sobie jej pasma czepiające się kadłuba statku, korodujące metal za pomocą wydzielanych kwasów, spalające go molekuła po molekule, zmieniające „Spurifona” wjonową zupę, którą łapczywie wychłeptują. Zadrżał. Nie dostrzegał już piękna w skomplikowanych wzorach wodorostów. Gęsta, splątana masa, rozciągająca się aż po horyzont, oznaczała dla niego tylko smród i gnicie, niebezpieczeństwo i śmierć, gazy rozkładu i zagładę. Z godziny na godzinę burty „Spurifona” stawały się coraz cieńsze, a on nadal tu tkwił, unieruchomiony, pozbawiony nadziei, otoczony przez wroga, który niszczył go powoli.

Próbował zapobiec rozprzestrzenieniu się wiadomości o nowym zagrożeniu. Było to oczywiście niemożliwe — w zamkniętym wszechświecie statku żadnego sekretu nie udawało się dłużej utrzymać. Wysiłki w celu utrzymania tajemnicy przyczyniły się przynajmniej do zapobieżenia otwartej dyskusji, która łatwo mogła przerodzić się w panikę. Wszyscy o tym wiedzieli ł każdy udawał, że tylko on zna całą powagę sytuacji.

Mimo wszystko napięcie rosło. Ludzie łatwo się denerwowali, rozmowy przeradzały się w kłótnie, głosy stawały się niewyraźne, ręce drżały, upuszczano naczynia. Lavon trzymał się na uboczu — na tyle, na ile pozwalały mu na to jego obowiązki. Modlił się o wybawienie, szukał wskazówek w snach, lecz Joachil Noor miała chyba rację: podróżnicy byli poza zasięgiem kochającej Pani Wyspy, której rady przynosiły ulgę cierpiącym i mądrość zbłąkanym.

Tylko biolożka dostarczyła odrobiny nadziei. Podsunęła myśl, że można byłoby zakłócić system elektryczny smoczej trawy, puszczając przez wodę prąd. Nie wydawało się to szczególnie przekonujące, ale Lavon upoważnił ją do zatrudnienia kilku techników przy tym projekcie.

W końcu osłony zostały założone. Minęły trzy tygodnie od chwili, gdy zostali unieruchomieni.

— Włączyć rotory — rozkazał Lavon.

Silniki ruszyły i statek zadrżał, gdy wstąpiło weń nowe życie. Na mostku stali nieruchomi oficerowie: Lavon, Vormecht, Galimoin — cisi i milczący, wstrzymywali oddech. Po obu stronach dziobu zaczęły się formować maleńkie odkosy. „Spurifon” poruszył się! Powoli, opornie, statek popłynął naprzód przecinając gęste, wijące się wodorosty. Nagle zadrżał, niemal stanął, znów ruszył, szum silników umilkł…

— Osłony odpadły! — krzyknął z rozpaczą Galimoin.

— Sprawdzić, co się stało! — rozkazał Vormechtowi Lavon. Zwrócił się do Galimoina, stojącego nieruchomo, jakby stopy przyrosły mu do pokładu. Nawigator drżał, pocił się, mięśnie ust i policzków mu drżały, wykrzywiał twarz. Kapitan powiedział łagodnym głosem:

— To z pewnością jakiś drobiazg. Chodź, napijemy się wina. Za chwilę statek ruszy znowu.

— Nie! — wrzasnąj Galimoin. — Czułem, jak osłony się obrywają! Smocza trawa je pożarła!

Lavon mówił dalej z naciskiem:

— Osłony wytrzymają. Jutro o tej godzinie będziemy już daleko, a pan obliczy nam kurs na Alhanroel…

— Zginęliśmy! — krzyknął Galimoin; nagle machając rękami zbiegł z mostka ł znikł im z oczu. Lavon zawahał się. Vormecht wrócił, ponury — osłony rzeczywiście się urwały, rotory znów oplatała trawa, statek był unieruchomiony. Lavon zachwiał się. Naraz rozpacz Galimoina wydała mu się zaraźliwa. Marzenie jego życia kończyło się fiaskiem, absurdalną katastrofą, kpiną i farsą. Pojawiła się Joachil Noor.