— Kapitanie, czy wie pan, że Galimoin oszalał? Jest na pokładzie obserwacyjnym, skacze, wyje, krzyczy, wzywa do buntu?
— Pójdę po niego.
— Słyszałam, jak ruszają rotory. A potem… Lavon przytaknął skinieniem głowy.
— Znów się zapchały. Osłony okazały się za słabe.
Kiedy schodził z mostku, usłyszał jeszcze, jak biolożka mówi coś o swym pomyśle z elektrycznością, że jest gotowa do pierwszych prób. Odpowiedział, żeby zaczynała natychmiast ł zgłosiła się do niego, jeśli rezultaty będą obiecujące, ale szybko zapomniał o tej wymianie zdań. Zajmował go wyłącznie problem Galimoina.
Pierwszy nawigator stał na platformie przy sterburcie, z której kiedyś przeprowadzał obserwacje, obliczając długość i szerokość geograficzną. Teraz zachowywał się jak bezrozumne zwierzę, biegał tam i z powrotem, machał rękami, krzyczał jakieś oderwane słowa, wyśpiewywał fragmenty żeglarskich piosenek, wołał, że Lavon jest głupcem, który umyślnie wpędził ich w tę pułapkę… Kilkunastu członków załogi zebrało się na pokładzie poniżej; słuchali nawigatora, niektórzy kpili, inni krzykiem dodawali mu odwagi; pojawiali się nowi — była to sensacja dnia, pozwalająca nie myśleć o ich obecnej sytuacji. Lavon z przerażeniem zauważył, że Miklas Hasz dostał się od tyłu na platformę obserwacyjną. Kronikarz mówił coś cicho, gestykulował, spokojnie prosił Galimoina, by ten zszedł na dół; co kilka sekund nawigator przerywał, spoglądał na Hasza i wywarkiwał mu jakieś ostrzeżenia. Lecz Hasz podchodził bliżej. Dzielił ich już tylko metr, może dwa; kronikarz przemawiał łagodnie i uśmiechał się; wyciągnął przed siebie ręce, jakby chciał pokazać, że nie ma w nich broni.
— Wynoś się! — wrzasnął Galimoin. — Nie podchodź!
Lavon, również zbliżając się do platformy, gestem nakazał Haszowi, żeby trzymał się z daleka od nawigatora. Lecz było już za późno; w tej samej chwili szalejący Galimoin skoczył na kronikarza, chwycił go, podniósł jak piórko w górę i przerzucił ponad relingiem do oceanu. Wśród patrzących rozległ się pełen zdumienia krzyk. Lavon podskoczył do relingu wystarczająco szybko, by dostrzec machającego rękami Hasza, który uderzył o powierzchnię wody. Smocza trawa poruszyła się gwałtownie. Jej pasma wiły się jak oszalałe węgorze, przez chwilę morze wydawało się gotować, a potem kronikarz znikł im z oczu.
Lavona ogarnęła straszna słabość. Czuł się tak, jakby serce wypełniło mu całą pierś i zmiażdżyło płuca; mózg wirował mu w głowie. Nigdy przedtem nie był świadkiem aktu przemocy. W całym swym życiu ani przez chwilę nie brał pod uwagę możliwości, by jeden człowiek mógł zabić drugiego. To, że na jego statku jeden oficer doprowadził do śmierci innego oficera, i to w obliczu poważnego zagrożenia, odczuł niczym śmiertelną ranę. Poruszając się jak we śnie podszedł do Galimoina, położył dłonie na jego potężnych, muskularnych ramionach i z siłą, której istnienia nigdy u siebie nie podejrzewał, bez wysiłku, nawet o tym nie myśląc, wrzucił nawigatora do morza. Usłyszał stłumiony okrzyk i plusk, spojrzał w dół, zdumiony, i dostrzegł, jak po raz drugi morze gotuje się. Smocza trawa zasłoniła miotające się ciało.
Powoli, jak ślepiec, zszedł z platformy.
Czuł się oszołomiony, chory. Coś w nim pękło. Otoczyły go jakieś niewyraźne sylwetki. Powoli rozpoznawał oczy, usta, znajome twarze. Spróbował się odezwać, ale nie mógł mówić, tylko bełkotał. Osunął się, ale złapano go, nim uderzył o pokład. Ktoś podtrzymywał go pod ramiona, ktoś dawał mu wino.
— Spójrzcie na jego oczy — powiedział jakiś głos. — Jest w szoku!
Dostał dreszczy. Nie był świadomy tego, że go niosą, ale w jakiś sposób znalazł się w swej kabinie. Vormecht pochylał się nad nim. Pierwszy oficer powiedział:
— Statek ruszył, kapitanie.
— Co? Co?… Hasz nie żyje. Galimoin zabił Hasza, a ja zabiłem Galimoina.
— Nie można było zrobić nic innego. Galimoin oszalał.
— Zabiłem go, Vormecht!
— Nie moglibyśmy pozwolić sobie na trzymanie wariata na pokładzie przez następne dziesięć lat, nawet pod kluczem. Był niebezpieczny dla nas wszystkich. Sam skazał się na śmierć. Pan miał do tego prawo. Postąpił pan słusznie.
— Nie zabijamy — powiedział Lavon. — Nasi barbarzyńscy przodkowie na Starej Ziemi zabijali się, ale my nie zabijamy. Ja nie zabijam. Niegdyś byliśmy bestiami, ale ta epoka minęła dawno temu, na innej planecie. Zabiłem go, Vormecht.
— Jest pan kapitanem. Miał pan rację. Zagroził ekspedycji.
— Sukcesowi ekspedycji?
— Statek znów płynie, kapitanie.
Lavon wytrzeszczył oczy, choć nadal był prawie ślepy.
— Co pan mówi?
— Proszę wstać i popatrzeć.
Otoczyły go cztery grube ramiona. Lavon poczuł ostry zapach futra Skandara. Wielki marynarz podniósł go, wyniósł na pokład i postawił delikatnie. Kapitan zachwiał się, ale u jego boku znaleźli się Vormecht i Joachil Noor. Vormecht wskazał ręką. Wzdłuż kadłuba „Spurifona” ciągnął się pas czystej wody.
Joachil Noor powiedziała:
— Spuściliśmy do wody kable i poraziliśmy algi prądem. To zakłóciło ich mechanizm ruchu. Te, które były najbliżej kadłuba, zginęły natychmiast, inne cofnęły się. Mamy przed sobą pas czystej wody, ciągnący się aż po horyzont.
— Ekspedycja jest uratowana! — oznajmił Vormecht. — Płyniemy dalej, kapitanie!
— Nie! — powiedział Lavon. Poczuł jak przytomnieje; znów mógł myśleć. — Kto jest nawigatorem? Każcie mu zawrócić statek na Zimroel. — Ale…
— Zawrócić statek. Wracamy na Zimroel. Gapili się na niego — oszołomieni, zdumieni.
— Kapitanie, pan jeszcze nie jest sobą. Żeby wydać taki rozkaz, teraz, kiedy wszystko jest już dobrze… potrzebuje pan odpoczynku… za kilka godzin poczuje się pan…
— Podróż skończona, Vormecht. Wracamy.
— Nie!
— Nie? Więc mamy bunt na pokładzie?
Oficerowie wpatrywali się w niego wzrokiem bez wyrazu. Twarze mieli nieruchome.
— Czy rzeczywiście chcecie kontynuować podróż? — spytał La-von. — Na pokładzie przeklętego statku, mając mordercę za kapitana? Byliście zmęczeni podróżą na długo przedtem, nim to wszystko się zdarzyło. Myślicie, że nie zdawałem sobie z tego sprawy? Tęskniliście za domem. Po prostu nie mieliście odwagi tego powiedzieć. Cóż, teraz czuję to samo, co wy.
— Byliśmy na morzu pięć lat — zauważył Vormecht. — Pokonaliśmy może połowę odległości. Być może podróż skończyłaby się szybciej, gdybyśmy pożeglowali dalej, zamiast zawracać.
— A może żeglowalibyśmy przed siebie przez wieczność — powiedział kapitan. — To bez znaczenia. Nie mam serca do dalszej podróży.
— Jutro może pan zmienić zdanie.
— Jutro nadal będę miał krew na rękach, Vormecht. Nie było mi przeznaczone przepłynąć Wielkie Morze. Kupiliśmy nasze życie za cenę życia czterech ludzi, ale wyprawa jest zakończona.
— Kapitanie…
— Zawracamy — rozkazał Lavon.
Kiedy następnego dnia przyszli do niego błagając, by pozwolił im płynąć dalej, mówiąc, że u wybrzeży Alhanroelu czeka ich nieśmiertelna sława, Lavon spokojnie i cicho ponowił rozkaz powrotu. Płynąć teraz dalej — powiedział — byłoby niemożliwością. Więc spojrzeli tylko na siebie — zarówno ci, którzy nienawidzili tej podróży i marzyli, by się wreszcie skończyła, jak i ci, którzy w euforii zwycięstwa nad smoczą trawą zmienili zdanie, a teraz zmieniali je jeszcze raz, ponieważ bez oparcia w niezwyciężonej woli Lavona nie mogli kontynuować wyprawy. Pożeglowali więc na wschód, nie wspominając już nic o przepłynięciu oceanu. W rok później przyszły burze i uszkodziły statek, a w następnym roku smok morski zaatakował ich, uszkadzając rufę, lecz płynęli dalej i ze stu sześćdziesięciu trzech marynarzy, którzy opuścili Til-omon dawno, dawno temu, żyło ponad stu, w tym sam Lavon, gdy „Spurifon” powrócił do macierzystego portu, w jedenastym roku podróży.