Выбрать главу

OPOWIEŚĆ CALINTANE’A

Po tym doświadczeniu Hissune przez dłuższy czas był bardzo przygnębiony. Wiedział oczywiście, że wyprawa zakończyła się kieską — żaden statek nigdy nie przepłynął Wielkiego Morza i żaden nigdy go nie przepłynie; sam pomysł był nie tylko absurdalny, ale najprawdopodobniej niemożliwy do zrealizowania. Jednak ponieść kieskę w taki sposób, dotrzeć tak daleko tylko po to, by zawrócić, i to nie z tchórzostwa, nie z powodu zarazy lub głodu, lecz zwykłych wyrzutów sumienia — Hissune'owi nie mieściło się to w głowie. On nigdy by nie zawrócił. Przez piętnaście lat swego życia zawsze parł przed siebie, zawsze zdobywał to, co chciał w danym momencie zdobyć, a tych, którym się nie udało, miał za bezmyślnych lub słabych. Lecz przecież nie jest Sinnaborem Lauonem; nigdy nie odebrał nikomu życia. Taki akt gwałtu może wstrząsnąć duszą każdego człowieka. W stosunku do kapitana Lauona czuł najpierw coś w rodzaju pogardy, wraz ze sporą dozą litości; potem, im dłużej o nim myślał, im bardziej się z nim utożsamiał, tym lepiej rozumiał, że był to nie słabeusz, lecz raczej człowiek o wielkiej sile moralnej. To zaskakujące. Uświadamiając sobie tę prawdę, Hissune uśmiechnął się. Uczę się nadal — stwierdził.

Mimo wszystko wyciągnął nagranie Sinnabora Lavona w poszukiwaniu przygody, a nie ponurej filozofii. I nie znalazł tego, czego szukał. Lecz wiedział, że w kilka lat później tu, w Labiryncie, zdarzyło się coś, co miało wpływ na życie każdego obywatela Majipooru, co nawet po sześciu tysiącach lat nadal pamiętane było jako najdziwniejsze wydarzenie w historii planety. Więc gdy tylko pozwalały mu na to obowiązki, Hissune pogrążał się w badaniach historycznych, a po ich ukończeniu powrócił do Rejestru Dusz, by wcielić się w postać młodego urzędnika na dworze Pontifexa Arioca, który zdobył sobie reputację wyjątkowego dziwaka.

Rankiem nazajutrz po największym kryzysie, po szaleństwie nie mającym precedensu w historii Majipooru, Labirynt pogrążył się w przedziwnym spokoju, jak gdyby ludzie byli zbyt oszołomieni, by ze sobą rozmawiać. Zaczynano dopiero pojmować znaczenie wczorajszych niezwykłych wydarzeń, choć nawet naoczni świadkowie nie potrafili jeszcze w pełni w nie uwierzyć. Rozkazem Pontifexa wszystkie ministerstwa zostały zamknięte. Urzędnicy, od największych po najmniejszych, żyjący do tej pory w szalonym napięciu nerwowym, mogli je teraz odespać, podczas gdy nowy Pontifex i nowy Koronal — oszołomieni niespodziewanym obrotem losu, który w jednym mgnieniu obdarzył ich obu władzą — w swych pokojach zastanawiali się nad tą nieoczekiwaną transformacją. Dało to Calintane'owi okazję, by spotkać się z jego ukochaną Silimoor. Wprawdzie trochę się wahał, bo nie najlepiej traktował ją przez ostatni miesiąc, a Silimoor nie należała do tych, które szybko zapominają; mimo wszystko jednak wysłał do niej liścik: „Zdaję sobie sprawę, że ostatnio strasznie Cię zaniedbywałem, lecz może już zaczęłaś rozumieć, dlaczego. Spotkajmy się w kawiarni przy Dziedzińcu Kuł, o dwunastej, to wszystko Ci wyjaśnię.”

Silimoor miała gwałtowny temperament w każdych, nawet najbardziej sprzyjających okolicznościach. Była to jej jedyna, lecz za to bardzo poważna wada. Calintane obawiał się wybuchów jej gniewu. Zostali kochankami przed rokiem, niemal zaręczywszy sobie nawzajem, że się zaręczą. Wszyscy wyżsi urzędnicy na dworze Pontifexa jednomyślnie stwierdzili, że to będzie mądre posunięcie. Dziewczyna była śliczna, inteligentna, doskonale orientowała się w polityce i pochodziła z dobrej rodziny: wśród jej przodków było trzech Koronali, w tym słynny Lord Stiamot. Doprawdy, wspaniała z niej będzie towarzyszka życia dla młodego człowieka, przed którym stoi otworem wielka kariera! Mając zaledwie dwadzieścia parę lat Calintane dotarł już do zewnętrznych rejonów wewnętrznego kręgu doradców otaczających Pontifexa i dźwigał wielką, jak na jego młody wiek, odpowiedzialność. Cóż, właśnie to sprawiło, że nie mógł ostatnio ani spotkać się, ani nawet spokojnie porozmawiać z Silimoor. Co, jego zdaniem, miała mu za złe i co — jak się spodziewał, chód bez większych nadziei — w końcu zostanie mu wybaczone.

Przez kilka ostatnich bezsennych nocy Calintane powtarzał sobie długą przemowę, którą wygłosi, a która zaczynała się od słów: „Jak wiesz, zajmowałem się ostatnio sprawami wagi państwowej, zbyt delikatnymi by je tu omawiać, i…” Jadąc windą na wyższy poziom, na którym znajdował się Dziedziniec Kuł, powtarzał ją sobie w myśli. Otaczająca go zewsząd upiorna cisza sprawiała, że denerwował się coraz bardziej. Niższe poziomy, na których znajdowały się urzędy, wydawały się całkowicie opuszczone; na górnych od czasu do czasu widziało się kilka osób, małe grupki ludzi zgromadzonych w najciemniejszych kątach, szepczących między sobą o tym, że jakoby miał miejsce przewrót, który, w pewnym sensie, rzeczywiście nastąpił. Wszyscy się na niego gapili, niektórzy wskazywali go palcem. Calintane zastanawiał się, jakim cudem rozpoznają w nim urzędnika Pontyfikatu, dopóki nie zdał sobie sprawy, że nadal ma na twarzy maskę — oznakę urzędu. Nie zdjął jej jednak, bo do pewnego stopnia osłaniała go przed światłami boleśnie rażącymi podrażnione oczy. Labirynt wydał mu się dziś ciasny i nienawistny. Marzył o tym, by wyrwać się z jego trzewi, z ułożonych jeden pod drugim poziomów spiralnie umieszczonych sal, biegnących w dół, wciąż w dół. W ciągu jednej nocy znienawidził miejsce, w którym żył.

Wysiadł z windy na poziomie, na którym znajdował się Dziedziniec Kuł i przecinając po przekątnej wielki plac, udekorowany tysiącami w niewidoczny sposób zawieszonych u sufitu sferycznych obiektów, doszedł do położonej na uboczu małej kawiarenki. Gdy wchodził, zegar właśnie bił dwunastą. Silimoor już na niego czekała. Wiedział, że przyjdzie pierwsza — używała punktualności jako broni, dając wyraz swej złości. Siedziała przy małym stoliku przy ścianie z polerowanego onyksu. Wstała, podając mu do ucałowania dłoń, nie usta — tego także się spodziewał. Uśmiechała się chłodno. Choć był tak strasznie zmęczony, jej uroda uderzyła go, jak zwykle — krótkie złote włosy uczesane w koronę, błyszczące turkusowe oczy, pełne usta, wysokie kości policzkowe: piękno i elegancja niemal trudne do zniesienia. Zwłaszcza dziś.

— Tęskniłem za tobą — powiedział ochryple.

— Oczywiście. Nie widzieliśmy się od tak dawna; nie rozumiem, jak zdołałeś to znieść.

— Jak wiesz, zajmowałem się ostatnio sprawami wagi państwowej, zbyt delikatnymi, by je tu dyskutować, i… — słowa te wydały mu się naraz strasznie głupie. Poczuł ulgę, gdy przerwała mu gestem i powiedziała gładko:

— To może poczekać, kochanie. Napijemy się wina?

— Tak, oczywiście.

Podniosła dłoń. Hjort w liberii przyjął zamówienie i oddalił się powoli.

— Dlaczego nie zdejmiesz maski? — spytała.

— Maski? Ach, przepraszam. Te kilka ostatnich dni było takie straszne…