Выбрать главу

— Ile lat ma wasza matka? — spytał Struin.

— Sporo. Można powiedzieć, że jest staruszką.

— Tak. Nie ma ani przygotowania, by pełnić rolę Pani, ani siły, by podjąć jej obowiązki.

— To prawda — powiedział Lord Guadeloom.

— A poza tym — stwierdził Struin — mamy nową Panią, nie ma więc sensu wybierać kolejnej tak szybko. Sprawdźmy, jak Jej Dostojność Pani Arioc radzi sobie w Wewnętrznej Świątyni, nim zdecydujemy się zastąpić ją inną, dobrze?

— To szaleństwo — powiedział Lord Guadeloom.

— Istotnie, szaleństwo — zgodził się z nim Pontifex Struin. — No, chodźmy do Pani i dołóżmy starań, by bezpiecznie dotarła na Wyspę.

Poszedłem wraz z nimi na górne poziomy Labiryntu. Już około dziesięciu tysięcy ludzi pozdrawiało Arioca, gdy on — lub ona — bosy, ale odziany we wspaniałe szaty, wsiadał do powozu mającego odwieźć go — lub ją — do portu w Stoien. Nie sposób było zbliżyć się do Pani Arioc, tak szczelny mur ciał ją otaczał.

— Szaleństwo — powtarzał bez przerwy Lord Guadeloom. — Szaleństwo. Szaleństwo.

Aleja wiedziałem lepiej, bo spostrzegłem, jak Arioc mruga do mnie wesoło. Doskonale go rozumiałem. To wcale nie było szaleństwo. Pontifex Arioc znalazł sposób na ucieczkę z Labiryntu, spełniając w ten sposób najgorętsze pragnienie swego serca. Jestem pewien, że przyszłe pokolenia uznają jego imię za synonim szaleństwa i głupoty, lecz ja wiem, że był człowiekiem najzupełniej normalnym, człowiekiem, któremu korona sprawiała niezmierne cierpienia, któremu honor nie pozwolił abdykować i wrócić do normalnego życia.

A więc, po wczorajszych zdumiewających zdarzeniach mamy nowego Koronala, nowego Pontifexa i nową Panią, w ciągu jednego dnia zmieniło się wszystko i teraz rozumiesz, ukochana Silimoor, to, co stało się z naszym światem.

Calintane skończył mówić. Pociągnął długi łyk wina. Silimoor patrzyła mu w twarz oczami, w których był żal, pogarda i miłość.

— Jesteście jak dzieci — powiedziała w końcu — z waszymi tytułami, dworskimi obyczajami i więzami honoru. Niemniej jednak rozumiem chyba, co przeszedłeś i jak wyprowadziło cię to z równowagi.

— Jest jeszcze jedna rzecz — powiedział Calintane.

— Tak?

— Koronal Lord Guadeloom, nim udał się na pokoje, by w pełni rozważyć znaczenie tych zmian, mianował mnie swym kanclerzem. W przyszłym tygodniu odjeżdża na Zamkową Górę. A ja, oczywiście, muszę być przy jego boku.

— Jakież to dla ciebie wspaniałe — stwierdziła chłodno Silimoor.

— Więc proszę cię, byś mi towarzyszyła i dzieliła ze mną życie w Zamku — dokończył Calintane tak spokojnie, jak tylko potrafił.

Jej błyszczące turkusowe oczy były jak lód.

— Urodziłam się w Labiryncie — powiedziała Silimoor. — I kocham życie w Labiryncie.

— Czy to odpowiedź?

— Nie. Odpowiedź otrzymasz później. Podobnie jak twój Pontifex i twój Koronal, potrzebuję czasu, by przyzwyczaić się do zmian.

— Więc jednak odpowiedziałaś!

— Później — oświadczyła, podziękowała mu za wino i opowieść, po czym odeszła od stolika. Calintane także w końcu wstał i jak upiór powędrował podziemiami Labiryntu, zmordowany tak, że nie czuł już zmęczenia. Słuchał łudzi, rozprawiających z coraz większym zapałem w miarę, jak wieść rozchodziła się coraz szerzej — Arioc jako Pani, Struin Pontifexem, Guadeloom Koronalem! — lecz ich rozmowy wydawały mu się tylko brzęczeniem owadów. Wrócił do swego apartamentu, próbował zasnąć, lecz sen nie nadchodził. Calintane snuł gorzkie rozważania, bojąc się, że okres rozłąki fatalnie wpłynął na ich miłość. Mimo iż jej słowa sugerowały co innego, Silimoor mogła odrzucić jego oświadczyny. Mylił się jednak, nazajutrz bowiem dziewczyna oznajmiła, iż jest gotowa wyruszyć na Zamkową Górę u jego boku i nadal była u jego boku wiele, wiele lat później, gdy to on zastąpił Lorda Guadelooma jako Koronal. Lord Calintane rządził krótko, lecz szczęśliwie, doprowadził do końca budowę wspaniałej drogi prowadzącej na szczyt Góry i nazwanej jego imieniem, a kiedy na starość powrócił do Labiryntu jako Pontifex, przyjął to bez zdziwienia, bowiem utracił zdolność dziwienia się czemukolwiek tego dnia, dawno temu, gdy Pontifex Arioc ogłosił się Panią Wyspy.

PUSTYNIA SKRADZIONYCH SNÓW

Hissune pojął teraz, że legenda Arioca przysłoniła prawdę o nim, tak jak to zdarza się często z legendami. Z perspektywy wielu stuleci Arioc jawił się wszak jako postać absurdalna, groteskowa, jako ogarnięty nagłym szaleństwem błazen. A przecież, jeśli świadectwo Lorda Calintane 'a miało jakaś wartość, wcale taki nie był. Udręczony człowiek, który pragnął swobody i znalazł niezwykły sposób jej osiągnięcia, ale nie błazen, nie szaleniec. Hissune, schwytany w Labirynt jak w pułapkę, tęskniący za powiewem wiatru na otwartej przestrzeni, nieoczekiwanie znalazł w Pontifexie pokrewną duszę — duchowego brata sprzed tysięcy lat.

Przez dłuższy czas chłopiec nie odwiedzał Rejestru. Wrażenie, jakie wywarty na nim te nielegalne podróże w przeszłość, było zbyt potężne. W głowie kłębiły mu się różne doznania, wspomnienia Thesmy, Calintane'a, Sinnabora Lavona, pułkownika Eremoila… Czasami wszystkie te postacie naraz podnosiły zgiełk — i wówczas miał kłopoty z ustaleniem, gdzie w tym rozgardiaszu jest miejsce samego Hissune'a, a to doprawdy było okropne. Poza tym — był bardzo zajęty. Po upływie półtora roku zakończył wreszcie prace nad raportami podatkowymi. Znał już archiwa tak dobrze, że czekało go nowe zadanie: badanie rozmieszczenia tubylczej ludności na dzisiejszym Majipoorze. Wiedział, że Lord Valentine miał problemy z Metamorfami — w istocie to spisek Zmiennokształtnych stracił go z tronu podczas tych niezwykłych wydarzeń sprzed kilku lat — a z tego, co podsłuchał przebywając między wielkimi tego świata na Zamkowej Górze, zapamiętał, że Koronal planował włączyć Metamorfów w główny nurt życia na planecie, jeśli tylko będzie to wykonalne. Hissune podejrzewał, że te dane statystyczne, które miał teraz zbierać, odgrywają jakąś rolę w strategii Koronala — i to sprawiało mu osobistą przyjemność. Równocześnie wywoływało to na jego twarzy ironiczny uśmiech. Hissune posiadał wszak dość inteligencji, by dostrzec, co stało się z ulicznikiem, którym był tak niedawno. Ten sprytny, cwany urwis, który wpadł w oko Valentine'owi siedem lat temu, był teraz niemal dojrzałym urzędnikiem — zmienionym, okiełznanym, ucywilizowanym, spokojnym. Niech i tak będzie, myślał. Nie ma się czternastu lat przez całe życie, nadchodzi czas, kiedy trzeba zejść z ulicy i stać się użytecznym członkiem społeczeństwa. Lecz mimo wszystko żal mu było dzieciństwa, choć pozostało w nim coś z energicznego chłopaka, którym był niegdyś; niewiele, ale zawsze trochę. Łapał się na tym, że snuje poważne rozważania nad naturą społeczeństwa Majipooru, nad pojęciem władzy, która oznaczała odpowiedzialność, nad tym, że wszyscy obywatele tworzą społeczność planety dzięki zasadzie wzajemnych zobowiązań. W jaki sposób, zastanawiał się Hissune, cztery wielkie Potęgi Królestwa: Pontifex, Koronal, Pani Wyspy i Król Snów, zdolne są tak doskonale ze sobą współpracować? Nawet w głęboko konserwatywnym społeczeństwie, w którym przez tysiąclecia zmieniło się tak niewiele, harmonia Potęg wydaje się czymś graniczącym z cudem; tę równowagę musieli chyba zainspirować bogowie! Hissune'owi brak było formalnego wykształcenia, nie znał nikogo, kto wyjaśniłby mu tak skomplikowane problemy, ale miał przecież pod ręką Rejestr Dusz, tętniący minionym, lecz wciąż pozostającym w zawieszeniu życiem Majipooru, który za naciśnięciem guzika gotów był ujawnić całe swe bogactwo. Głupotą wydawało mu się pominięcie takiego źródła informacji przy poszukiwaniu odpowiedzi na gnębiące go pytania. Hissune zatem raz jeszcze sfałszował dokumenty, kolejny raz zręcznie oszukał głupkowatych strażników, ponownie siadł za konsoletą, szukając już nie tylko zabawy, rozrywki i smaku zakazanego owocu, lecz także wyjaśnienia tego, jak ewoluowały instytucje polityczne na jego planecie. Cóż za poważnym młodym człowiekiem się stajesz — rzekł do siebie, gdy w głowie wybuchł mu gejzer kolorów i poczuł, jak jego duszę opanowuje mroczna obecność innego człowieka, dawno zmarłego, a zarazem bezczasowego.