2
Każda podróż kiedyś się kończy — nawet ta pozornie nieskończona. Wiejący z południa gorący wiatr z dnia na dzień stawał się coraz gorętszy, aż nie sposób było chodzić po pokładzie i bosonodzy Skandarowie musieli zmywać go wodą co kilka godzin, a potem płonąca masa posępnego mroku na horyzoncie nagle stała się lądem i wejściem do portu. Przybyli wreszcie do Thologhai.
Cały Suvrael należy do tropików; jego środek niemal w całości zajmuje pustynia, nad którą stoi masa martwego, suchego, nieruchomego powietrza, a na jej obrzeżach szaleją cyklony. Lecz na wybrzeżu można — lepiej lub gorzej — żyć; wybudowano tam pięć miast, z których Thologhai jest największe i najściślej związane z resztą Majipooru więzami handlowymi. Kiedy statek wchodził do wielkiego portu, Dekkereta uderzyła obcość tego miejsca. W swym krótkim życiu widział wiele metropolii — kilkanaście z Pięćdziesięciu Miast na zboczach Zamkowej Góry, ogromny, wietrzny Alaisor, wielkie, oszałamiające Ni-moya, wspaniały Piliplok — lecz nigdy jeszcze nie poznał miasta tak surowego, tajemniczego i nieprzyjaznego. Thologhai jak krab czepiało się niskich nadmorskich skał. Domy były płaskie, przysadziste; zbudowano je z suszonej pomarańczowej cegły, jako okna służyły wąskie szczeliny w ścianach. Wokół nie rosło niemal nic oprócz ponurych, pierzastolistnych palm, składających się wyłącznie z pnia i skąpego pióropusza na szczycie. W południe ulice tu były niemal puste. Gorący wiatr sypał piaskiem po spękanych chodnikach. Thologhai wydawało się Dekkeretowi czymś w rodzaju brudnego, okrutnego więzienia, miejscem spoza czasu, wybudowanym przez prehistorycznych przedstawicieli jakiejś zmilitaryzowanej i autokratycznej rasy. Dlaczego ludzie zdecydowali się stworzyć coś tak potwornego? Z pewnością z prostych praktycznych względów; brzydota podyktowana była wymaganiami klimatu, lecz mimo wszystko — pomyślał Dekkeret — warunki narzucone przez gorąco i suszę dałoby się spełnić poprzez architekturę mniej odpychającą.
W swej naiwności był pewien, że natychmiast uda mu się zejść na brzeg, ale nie tak załatwiano tu sprawy. Statek stał na kotwicy ponad godzinę, nim pojawili się urzędnicy portowi: kilku ponurych Hjortów. Później długo przeprowadzano inspekcję sanitarną, grzebano w papierach i manifestach okrętowych, kłócono się o opłaty portowe; w końcu kilkunastu pasażerom pozwolono opuścić pokład. Tragarz, Ghayrog, chwycił bagaż Dekkereta i zapytał, do którego hotelu go dostarczyć. Kiedy Dekkeret oznajmił, że nie ma rezerwacji, przypominająca gada istota z rozwidlonym ruchliwym językiem i włosami poruszającymi się jak węże w gnieździe rzuciła mu chłodne, kpiące spojrzenie i spytała:
— Ile pan może zapłacić? Czy jest pan bogaty?
— Niezbyt. Co mogę dostać za trzy korony dziennie?
— Niewiele. Siennik. Pokój z łażącymi po ścianach robakami.
— Dobrze, zgoda.
Ghayrog wydawał się tak zaskoczony, jak tylko może wydawać się zaskoczony przedstawiciel jego rasy.
— Nie będzie pan z tego zadowolony, piękny panie. Sprawia pan wrażenie arystokraty.
— Może. Lecz zasoby mam niearystokratyczne. Zaryzykuję siennik i robaki.
W rzeczywistości gospoda wcale nie była taka zła, jak się spodziewał — okazała się stara, brudna i ponura, ale tym akurat nie różniła się od wszystkiego, co widział do tej pory, a po kajucie na statku pokój sprawiał wrażenie niemal pałacu. Nie śmierdziało w nim mięsem smoków morskich, czuć tylko było kwaśny zapach powietrza Suvraelu, które sprawiało wrażenie, jakby wypuszczono je z flaszki zamkniętej przez tysiąc lat. Dekkeret dał Ghayrogowi pół korony napiwku, nie doczekał się podziękowania, po czym zabrał się do rozpakowywania skromnego bagażu.
Późnym popołudniem wyszedł na dwór. Upał nie zelżał, ale gorący, ostry wiatr wydawał się jakby słabszy i na ulicach widziało się więcej ludzi. Mimo wszystko miasto nadal wyglądało ponuro. To było właściwe miejsce dla kogoś, kto pragnie odprawić pokutę. Dekkeret z obrzydzeniem i niechęcią patrzył na płaskie, pozbawione okien fasady budynków i cały ten martwy pejzaż; tęsknił za łagodnym, słodkim powietrzem swego rodzinnego Normorku, położonego nisko na stokach Zamkowej Góry. Zastanawiał się, kto i dlaczego zdecydował się tu żyć, kiedy tak łatwo można urządzić się w łagodniejszym klimacie. Czyżby to surowość ducha skłoniła kilka milionów obywateli Majipooru do zmagań z codziennymi trudami życia na Suvraelu?
Przedstawiciele Pontyfikatu urzędowali przy wielkim pustym placu naprzeciw portu. Instrukcje, które otrzymał, nakazywały mu się tam zgłosić. Choć godzina była późna, biura zastał otwarte; w tym upalnym klimacie mieszkańcy Thologhai przestrzegali południowej siesty, a interesy załatwiali do późnego wieczora. Kazano mu czekać chwilę w przedpokoju, udekorowanym wielkimi ceramicznymi portretami urzędujących monarchów; Pontifex Confalume był ukazany en face — promieniował wręcz łagodnym, lecz oszałamiającym majestatem; młody Lord Prestimion zaś z profilu — oczy błyszczały mu inteligencją i niezwalczoną energią. Będąc chłopcem Dekkeret widział Confalume'a, który jako Koronal przewodniczył sądowi we wspaniałym mieście Bombifale, wysoko na zboczach Góry — i aż chciało mu się płakać na widok spokoju tego człowieka i promieniującej z jego postaci siły. W kilka lat później Confalume został Pontifexem, przeniósł się w głębokie podziemia Labiryntu, a Koronalem wybrano Prestimiona, człowieka zupełnie odmiennego charakteru, wywierającego równie wielkie wrażenie, lecz niecierpliwego, impulsywnego, żywego. To właśnie on podczas procesji po miastach Zamkowej Góry odnalazł jakoś w Normorku młodego Dekkereta i — z charakterystyczną dla siebie impulsywnością — dołączył go do grupy młodych arystokratów, przygotowujących się do dworskiego życia w Górnych Miastach. Dekkeret miał wrażenie, że od tamtej chwili minęła cała epoka, tak wielkie zmiany nastąpiły w jego życiu. Mając osiemnaście lat pozwalał sobie na marzenia, jak to kiedyś sam zasiądzie na tronie Koronala, lecz teraz, po owej nieszczęsnej wyprawie łowieckiej w górach Zimroelu, mając zaledwie lat dwadzieścia, siedział w zakurzonej sali ponurego biura w odpychającym mieście na wybrzeżu zapomnianego przez Boga Suvraelu i czuł, że nie ma przed sobą żadnej przyszłości, tylko nie kończący się szereg dni, miesięcy i lat, które czymś przecież trzeba będzie wypełnić. Pojawił się tęgi Hjort ze skwaszoną miną i oznajmił: