— Jesteś taki uparty!
— Powiedz!
— Spotkasz duchy, które wkroczą w twe sny i ukradną je. Kradną z duszy radość i zostawiają w niej tylko strach. Za dnia śpiewają z daleka, zbijają z tropu, sprowadzają z właściwej ścieżki hałasem i muzyką.
— Mam w to wierzyć?
— Wielu z tych, którzy ostatnio wyruszyli na pustynię, zaginęło.
— Z powodu duchów kradnących sny?
— Tak mówią.
— Więc kiedy wrócę na Zamkową Górę, będę miał o czym opowiadać.
— Jeśli wrócisz — poprawiła go.
— Powiedziałaś, ze nie wszyscy podróżujący po pustyni zginęli. Oczywiście, ktoś przecież musiał o tym opowiedzieć. Wynajmę przewodnika, stawię czoła upiorom.
— Nikt nie zgodzi się ci towarzyszyć.
— A więc stawię im czoła sam.
— 1 z pewnością umrzesz. — Pogłaskała go po silnym ramieniu i mruknęła cicho, z zadowoleniem. — Czyżbyś chciał umrzeć? Tak wcześnie? Śmierć nie ma żadnej wartości. Niczego nie daje. Być może szukasz spokoju, ale z pewnością nie jest to spokój grobu. Zapomnij o pustyni. Zostań tu ze mną.
— Możemy pojechać razem. Roześmiała się na te słowa.
— Nie sądzę.
To szaleństwo, uświadomił sobie Dekkeret. Z niewiarą przyjął jej słowa o upiorach i skradzionych snach, chyba że to, co działo się na pustyni, było dziełem zbuntowanych tubylców, Metamorfów; a nawet jeśli tak, nadal w to wątpił. Być może wszystkie te opowieści o niebezpieczeństwie miały tylko zatrzymać go w Thologhai. Jeśli tak, to doczekał się komplementu, ale niewiele pomagało mu to w jego misji. Miała rację mówiąc, że śmierć to kiepski sposób odprawienia pokuty. Jeśli jego doświadczenia na Suvraelu mają zyskać jakieś znaczenie, to musi przeżyć.
Golator Lasgia pomogła mu wstać. Wykąpali się w basenie, a potem weszli do domu pełnego takiego przepychu, jaki do tej pory widział tylko na Zamkowej Górze. Poczęstowała go śniadaniem złożonym z owoców ł suszonej ryby.
Kiedy zjedli, spytała nagle:
— Czy naprawdę musisz wyruszyć w głąb lądu?
— Wzywa mnie tam jakiś wewnętrzny głos.
— Doskonale. Jest w Thologhai pewien łotrzyk, który często przekraczał przełęcz Khulag — tak przynajmniej twierdzi. Gdy mu dobrze zapłacisz, zostanie twoim przewodnikiem. Nazywa się Barjazid; jeśli nalegasz, mogę go wezwać i poprosić, by ci towarzyszył.
4
„Łotrzyk” wydawało się właściwym słowem na określenie Barjazida — szczupłego, podejrzanie wyglądającego małego człowieczka, niedbale ubranego w starą brązową szatę, schodzone skórzane sandały, noszącego antyczny naszyjnik z niedobranych zębów smoka morskiego. Miał wąskie wargi, oczy świecące gorączkowym blaskiem; słońce pustyni spaliło mu skórę niemal na czarno. Patrzył na Dekkereta tak, jakby już oceniał zawartość jego mieszka.
— Jeśli mam zabrać cię ze sobą — powiedział głosem całkowicie bezdźwięcznym, a jednak silnym — musisz najpierw podpisać dokument, na wypadek twej śmierci zwalniający mnie z odpowiedzialności wobec twoich spadkobierców.
— Nie mam spadkobierców — odpowiedział Dekkeret.
— A więc krewnych. Nie pozwolę, by ojciec czy twoja starsza siostra ciągali mnie po sądach Pontifexa dlatego, że zginąłeś na pustyni.
— A czyś ty kiedy zginął na pustyni?
Barjazid sprawiał wrażenie zaskoczonego.
— Co za absurdalne pytanie!
— A przecież podróżujesz po niej — stwierdził Dekkeret — i powracasz żywy. No cóż, jeśli znasz się na swej pracy, i tym razem powrócimy żywi — obaj. Będę robił to samo co ty, szedł tam, gdzie ty pójdziesz. Jeśli ja zginę, ty zginiesz także, i moja rodzina nie będzie miała kogo skarżyć.
— Potrafię stawić czoło potędze złodziei snów. Wiem o tym z aż nazbyt bogatego doświadczenia. Skąd ty wiesz, że zniesiesz to równie dobrze?
Dekkeret dolał sobie przygotowanej przez Barjazida herbaty, mocnego napoju parzonego z jakiejś rosnącej na piaskach rośliny. Obaj mężczyźni siedzieli na wyprawionych skórach hagiusa w brudnym pokoiku na zapleczu sklepu należącego do syna brata Barjazida; najwyraźniej ich rodzina stanowiła potężny klan. Wypił gorzki, mocny napój, zastanawiając się nad odpowiedzią, i po chwili zapytał:
— Kim są ci złodzieje snów?
— Nic o nich nie wiem.
— Może to Zmiennokształtni? Odpowiedzią było tylko wzruszenie ramion.
— Nie uznali za właściwe zwierzyć się mi ze swego pochodzenia. Zmiennokształtni, Ghayrogowie, Vroonowie, zwykli ludzie… skąd właściwie mam wiedzieć? W snach wszystkie głosy brzmią podobnie. Z pewnością na pustyni żyją plemiona Zmiennokształtnych i często są to złe stwory, skłonne do bandytyzmu. Może umieją wnikać w cudze umysły, tak jak umieją zmieniać kształt własnych ciał — a może nie?
— Jeśli Zmiennokształtni odcięli dwie z trzech dróg wychodzących z miasta, to wojska Koronala mają tu sporo do zrobienia.
— To nie moja sprawa.
— Zmiennokształtni zostali pobici. Nie powinno się pozwalać, by zakłócali przebieg codziennego życia na Majipoorze.
— To ty zasugerowałeś, że złodziejami snów są Zmiennokształtni. Ja nic nie wiem — stwierdził ostro Barjazid. — A poza tym nie jest najważniejsze, kim są złodzieje snów. Najważniejsze jest to, że przez nich droga za przełęczą Khulag staje się niebezpieczna.
— Dlaczego więc tam podróżujesz?
— Z zasady nie odpowiadam na pytania, które zaczynają się od słowa „dlaczego”. Podróżuję, bo mani swoje powody. W odróżnieniu od innych wracam w dobrym zdrowiu.
— Czy wszyscy, prócz ciebie, którzy przeszli przełęcz zginęli?
— Nie sądzę. Nie mam pojęcia. Z pewnością ludzie ginęli, nim zaczęto mówić o złodziejach snów. Nawet w najspokojniejszych czasach sama pustynia jest groźna. — Barjazid zamieszał herbatę. Sprawiał wrażenie, jakby nagle zaczął się czymś niepokoić. — Jeśli ze mną pojedziesz, będę cię chronii najlepiej, jak potrafię. Ale nie mogę zagwarantować ci bezpieczeństwa. I dlatego muszę otrzymać prawne zwolnienie od odpowiedzialności za twoją ewentualną śmierć.
— Podpisanie takiego dokumentu równałoby się podpisaniu wyroku śmierci — powiedział Dekkeret. — Co mogłoby cię powstrzymać od zamordowania mnie piętnaście kilometrów za przełęczą, obrabowania moich zwłok i złożenia winy na złodziei snów?
— Na Panią, nie jestem mordercą! Nie jestem nawet złodziejem!
— Lecz dać ci dokument stwierdzający, że jeśli zginę w podróży jesteś wolny od odpowiedzialności — czy nie byłoby to pokusą trudną do zniesienia nawet dla uczciwego człowieka?
Oczy Barjazida rozbłysły powstrzymywaną furią. Machnął ręką, jakby uważał rozmowę za zakończoną.
— Trudna do zniesienia jest tylko twoja bezczelność — powiedział wstając i odtrącając kubek. — Znajdź sobie innego przewodnika, jeśli tak się mnie boisz.
Dekkeret, nadal siedząc, powiedział cicho:
— Żałuję tego, co powiedziałem. Proszę tylko, byś zrozumiał moją sytuację: jestem obcym, niedoświadczonym młodym człowiekiem w dalekim, niebezpiecznym kraju, człowiekiem zmuszonym szukać pomocy ludzi, których nie zna, celem dotarcia do miejsca, gdzie dzieją się rzeczy wręcz nieprawdopodobne. Muszę być ostrożny.
— Więc bądź jeszcze ostrożniejszy. Odpłyń do Stoien najbliższym statkiem i wróć do spokojnego życia na Zamkowej Górze.
— Jeszcze raz proszę, byś został moim przewodnikiem. Za dobrą płacę… i bez zwolnienia od odpowiedzialności za moje życie. Ile żądasz?