Ranek nadszedł nagle — linia pomarańczowego ognia między wzgórzami zmieniła się w słońce, mniej żółte, a bardziej zielono-brązowe niż na północy, które unosiło się w niebo jak balon. W chwili owego apokaliptycznego wschodu Dekkeret stwierdził ze zdumieniem, że myśli o Golator Lasgii, że zastanawia się, czy ona też obserwuje wschód słońca. Sprawiło mu to ból. Przez chwilę napawał się tym bólem, a potem odepchnął go od siebie. Spytał Barjazida:
— Żadnych duchów? Ta pustynia ma być przecież nawiedzona!
— Prawdziwe kłopoty zaczynają się za przełęczą — odpowiedział przewodnik.
Wczesny ranek spędzili w drodze. Dinitak podał proste śniadanie: czerstwy chleb, kwaśne wino. Dekkeret spojrzał za siebie i zobaczył wspaniały widok: ziemia opadała stromo w dół jak wielki czerwonawy fartuch, rzucony niedbale, zmięty i pomarszczony; na jego granicy leżało miasto Thologhai, zaledwie widoczne, przycupnięte w dole, a za nim, na północy, rozciągał się aż po horyzont ogromny ocean. Na niebie nie było ani jednej chmurki; jego błękit, jeszcze bardziej intensywny w porównaniu z bezbarwną ziemią, sprawiał, że wyglądało to niemal jak drugie, przykrywające ich morze. Temperatura zaczęła się podnosić. Wkrótce upał stał się nie do zniesienia, lecz jechali nadal, powoli wspinając się pod górę. Dekkeret drzemał i budził się, ale w zatłoczonym pojeździe głębszy sen był niemożliwy. Czyżby po całej nocy mieli jeszcze jechać cały dzień? Nie pytał o nic. Lecz gdy zmęczenie i niewygoda stały się już niemal nie do zniesienia, Khaymak Grań nagle skręciła w lewo, w boczną, krótką dróżkę i zatrzymała ślizgacz.
— Tu będzie nasz pierwszy obóz — oznajmił Barjazid.
Przy końcu dróżki wznosiła się w niebo skała, osłaniając ich od palącego słońca. Przed nią, w cieniu, rozciągała się piaszczysta niecka, najwyraźniej wielokrotnie używana przez podróżników. U podstawy skały Dekkeret ujrzał ciemną plamę, gdzie z tajemniczych przyczyn woda wydobywała się spod piasku; źródło nie było przesadnie obfite, ale z pewnością stanowiło skarb dla wysuszonych słońcem wędrowców. Idealne miejsce na postój. Najwyraźniej podróż zaplanowano tak, by po pierwszym dniu zatrzymać się tu przed porą największego upału.
Skandarka i młody Barjazid wyciągnęli skądś maty i rozłożyli je na piasku. Podano drugie śniadanie: kawałki suszonego mięsa, konserwowane owoce, ciepłą skandarską zupę. Następnie, bez słowa, obaj Barjazidowie, Skandarka i Vroon wyciągnęli się na matach i natychmiast zapadli w sen. Dekkeret został sam. Przez chwilę dłubał w zębach, pomiędzy którymi utkwił kawałek mięsa. Teraz, kiedy mógł już zasnąć, odechciało mu się spać. Podszedł do granicy obozu i popatrzył na wypaloną słońcem pustkę tuż za linią cienia. Nie dostrzegł żadnego żywego stworzenia; nędzne rośliny sprawiały wrażenie, jakby chciały się wcisnąć pod ziemię. Na południu w niebo wznosiły się góry — przełęcz musiała być już blisko. A za nią? Co go tam czeka?
Próbował zasnąć. Przed oczami, niechciane, pojawiły się obrazy. Obok maty stanęła Golator Lasgia — tak blisko, że na pozór wystarczyło tylko sięgnąć ręką, by przyciągnąć ją i przytulić, lecz ona tylko odsunęła się i znikła w drżącym z gorąca powietrzu. Po raz tysięczny zobaczył samego siebie na bagnach Khyntoru; wytropił zwierzynę, wycelował i nagle zadrżał. Odpędził od siebie ten obraz; teraz niespodzianie pełzł wzdłuż wielkiego muru w Normorku, oddychając słodkim, chłodnym powietrzem. Lecz nie były to sny, tylko pojawiające się i umykające, nie powiązane ze sobą obrazy, okruchy wspomnień. Sen nie chciał nadejść, a kiedy wreszcie nadszedł, był krótki, głęboki, bez marzeń.
Obudził go dziwny dźwięk: szum, daleki śpiew, niewyraźna melodia grana na jakichś instrumentach; dobiegające z oddali, lecz mimo to łatwe do rozpoznania odgłosy mijającej ich wielkiej karawany. Wydało mu się, że słyszy dzwonki i huczenie bębnów. Przez jakiś czas leżał nieruchomo, słuchając, starając się zrozumieć, a potem usiadł, zamrugał i rozejrzał się wokół siebie. Nadszedł zmierzch. Przespał najgorętszą część dnia, cień padał teraz na nich z przeciwnej strony. Jego czterej towarzysze wstali już i pakowali maty. Dekkeret nadstawił ucha, szukając źródła dźwięków, lecz miał wrażenie, że dobiegają one zewsząd albo znikąd. Przypomniał sobie usłyszaną od Golator Lasgii opowieść o duchach pustyni śpiewających w dzień i wodzących na manowce podróżnych, których sprowadzają z właściwej ścieżki hałasami i muzyką.
— Co to za dźwięki? — spytał Barjazida.
— Dźwięki?
— Nie słyszysz ich? Głosy, dzwonki, tupot; odgłosy wielkiej karawany!
Przewodnik wydawał się rozbawiony.
— Masz na myśli głosy pustyni?
— To duchy?
— Może i duchy. A może podróżnicy schodzący z gór, dzwoniący łańcuchami i bijący w gongi. Co wydaje ci się bardziej prawdopodobne?
— Jedno i drugie jest nieprawdopodobne — stwierdził ponuro Dekkeret. — Na świecie, w którym żyję, nie ma duchów. Ale na tej drodze nie ma podróżnych, jeśli nie liczyć nas.
— Jesteś pewien, kandydacie?
— Że nie ma podróżnych, czy że nie ma duchów?
— Jednego i drugiego.
Dinitak Barjazid, stojący z boku i do tej pory przysłuchujący się tylko wymianie zdań, podszedł i spytał Dekkereta:
— Boisz się?
— Nieznane niepokoi zawsze, lecz w tym momencie jestem raczej zaciekawiony niż przestraszony.
— A więc zaspokoję twą ciekawość. Gdy pod wieczór temperatura zaczyna opadać, skały i piasek oddają ciepło, a robiąc się coraz chłodniejsze kurczą się i wydają te dźwięki. To właśnie dzwony i bębny, które słyszysz. Tu nie ma duchów.
Jego ojciec ostro machnął ręką. Chłopiec oddalił się spokojnie.
— Nie chciałeś, żeby mi to powiedział, prawda? — spytał Dekkeret. — Wolałbyś, abym myślał, że zewsząd otaczają nas upiory?
Barjazid odparł z uśmiechem:
— Mnie nie robi to żadnej różnicy. Wierz sobie w to, co uważasz za bardziej zabawne. Po drugiej stronie przełęczy spotkasz duchów aż nadto, zapewniam cię.
7
Przez wieczór w Dniu Gwiazd wspinali się pracowicie krętą drogą na szczyt góry i przed północą dotarli na Przełęcz Khulag. Powietrze było tu chłodniejsze, znajdowali się przecież wysoko nad poziomem morza; chłodna bryza przynosiła wytchnienie od dusznego upału. Przełęcz okazała się szeroka, a także zdumiewająco głęboka; dopiero rankiem w Dniu Słońca osiągnęli jej kraniec i wjechali na wielką pustynię, zajmującą środek kontynentu.
Dekkeret, zdumiony, przyglądał się światu przed nimi. W jasnym świetle księżyców rozpościerał się widok takiej pustki i monotonii, że przy nim to, co widział po tamtej stronie przełęczy, wydawało się wręcz ogrodem. Tamta pustynia była skalista, ta zaś — piaszczysta, prawdziwy ocean wydm, między którymi z rzadka widniały obszary twardej, kamienistej ziemi. Prawie nie było tu roślin; kompletnie nic nie rosło na wydmach i jakieś żałosne chwasty na kamieniach. I ten upał! Z przykrywającej ich misy niebios padały na ziemię tak gorące promienie słońca, że wprawiało to w osłupienie; powietrze wydawało się całkowicie pozbawione tlenu, wypalone z jakiegokolwiek życia. Nie potrafił uwierzyć, że gdzieś wśród tego piekła znajdują się pastwiska. Próbował przypomnieć sobie mapę, którą widział w biurze Golator Lasgii: pastwiska otaczały pasem pustynię, lecz poniżej przełęczy Khulag pustynia sięgała dalej niż gdzie indziej. Gdzieś po przeciwnej stronie tego jałowego pustkowia rosła trawa i pasło się bydło — taką przynajmniej miał nadzieję i o to się modlił.