Wczesnym porankiem zjechali z gór na rozciągającą się przed nimi równinę. W świetle poranka Dekkeret zauważył w dole coś dziwnego: owalną plamę czerni, wyraźnie widoczną na tle jaśniejszej pustyni. Gdy podjechali bliżej, zorientował się, że jest to rodzaj oazy, porośniętej delikatnymi drzewami o długich gałęziach z maleńkimi zielonofioletowymi liśćmi. To miejsce wybrali na drugi obóz. Ślady na piasku wskazywały, że zatrzymywali się tu i inni; pod drzewami leżały kupki śmieci, a między drzewami zbudowano proste chaty z kamieni, przykryte starymi suchymi gałęziami. Nieco z tyłu płynął kręty, mętny strumyk, kończący bieg w zarośniętym rzęsą stawku, a dalej Dekkeret dostrzegł inne jeziorko, najprawdopodobniej zasilane przez podziemny strumień; woda nadawała się tam do picia. Pomiędzy jednym a drugim jeziorkiem stała dziwna konstrukcja: siedem okrągłych, kamiennych kolumn sięgających mu do piersi, połączonych podwójnymi łukami. Przyjrzał się im bliżej.
— Dzieło Zmiennokształtnych — powiedział Barjazid.
— Ołtarz Metamorfów?
— Całkiem prawdopodobne. Wiemy, że często odwiedzają tę oazę. Czasami coś po sobie zostawią: pałeczki modlitewne, kawałki piór, małe plecione kubeczki.
Dekkeret niepewnie przyglądał się kępie drzew, jakby tylko czekał, kiedy zmienią kształt i staną się bandą groźnych krajowców. Do tej pory miał niewielki kontakt z rdzennymi mieszkańcami Majipooru, którzy, pokonani, rozproszyli się po lasach. Słyszał tylko plotki, wymysły zrodzone ze strachu, niewiedzy i poczucia winy. Zmienno-kształtni mieszkali niegdyś w wielkich miastach, tyle wiedziano na pewno. Na Alhanroelu odkryto ich ruiny, a w szkole Dekkeret oglądał zdjęcia największego z nich — wielkiego, kamiennego Velalisier, leżącego w pobliżu Labiryntu Pontifexa; miasta te jednak wyludniły się tysiące lat temu, a wraz z nadejściem ludzi i napływem innych ras Piurivarowie — jak Metamorfowie sami się nazywali — zostali wyparci na dzikie obszary planety, głównie do wielkiego leśnego rezerwatu na Zimroelu, gdzieś na południowy wschód od Khyntoru. On sam widział prawdziwych Metamorfów zaledwie dwa czy trzy razy w życiu — delikatne postacie o zielonkawej skórze i dziwnych, płaskich, pozbawionych indywidualnych cech twarzach, lecz oczywiście Metamorfowie z niezwykłą łatwością zmieniali postać i równie dobrze Zmiennokształtnym mógł być mały Vroon albo i sam Barjazid.
— Jak udaje się przeżyć — im lub komukolwiek innemu — na tej pustyni? — spytał Dekkeret.
— Są mądrzy. Przystosowują się.
— Ilu ich tu żyje?
— A któż to wie? Spotkałem kilka grupek, w sumie może pięćdziesięciu, sześćdziesięciu. Prawdopodobnie są i inni. A może byli to zawsze ci sami Metamorfowie, tylko inaczej wyglądający?
— Dziwne istoty. — Dekkeret machinalnie położył dłoń na gładkim kamieniu znajdującym się na szczycie jednej z kolumn. Z błyskawiczną szybkością Barjazid chwycił jego dłoń i szarpnął do tyłu.
— Nie dotykaj!
— Dlaczego? — zdumiał się Dekkeret.
— To święte kamienie.
— Masz je za świętość?
— Są świętością dla tych, którzy z nich to zbudowali — stwierdził surowo Barjazid. — Szanujemy je. Szanujemy magię, która, być może, jest w nich zawarta. Na tej ziemi nikt bezmyślnie nie ściąga na siebie zemsty sąsiada.
Dekkeret, zdumiony, spojrzał na małego człowieczka, na kolumny, na stawek i jeziorko, na rosnące wokół delikatne drzewa o ostrych liściach. Zadrżał mimo upału. Popatrzył poza granice maleńkiej oazy, na otaczające ją zewsząd łagodne wydmy, na piaszczystą wstążkę drogi, znikającej gdzieś na południu, w nieznanej krainie. Słońce wspinało się szybko po niebie, jego gorące promienie chłostały ziemię ł tych kilku wędrowców, którzy ośmielili się tu zapuścić. Obejrzał się przez ramię na góry, które właśnie przebył; wielki, groźny mur odgradzający go od tego, co tu uchodziło za cywilizację. Czuł się przerażająco samotny, słaby, zagubiony.
Pojawił się Dinitak Barjazid, uginając się pod ciężarem pojemników na wodę, które rzucił u stóp Dekkereta. Dekkeret pomógł mu napełnić je w czystym jeziorku — zabrało im to zdumiewająco wiele czasu. Spróbował wody — była chłodna, czysta, z dziwnym metalicznym posmakiem, pochodzącym, jak mu wyjaśnił chłopiec, z rozpuszczonych minerałów. Kilkanaście razy przemierzyli drogę między ślizgaczem i jeziorkiem, nim wszystkie pojemniki znalazły się na miejscu. Przez kilka dni — powiedział mu Dinitak — nie natrafią na inne źródło czystej wody.
Zjedli drugie śniadanie złożone ze skromnych zapasów, które zabrali ze sobą i gdy słońce dochodziło do południowego szczytu upału, ułożyli się do snu na matach. Trzeci już raz Dekkeret miał spać w dzień; powoli zaczynał się do tego przyzwyczajać. Zamknął oczy, powierzył duszę umiłowanej Pani Wyspy, świętej matce Lorda Prestimiona, i niemal natychmiast głęboko zasnął.
Tym razem pojawiły się sny.
Właściwie nie śnił od bardzo długiego czasu, niemal już nie pamiętał, jaki był jego ostatni sen. Dla samego Dekkereta, podobnie jak dla innych mieszkańców Majipooru, sny były centrum egzystencji — uspokajały, dodawały odwagi, uczyły, wyjaśniały, nagradzały i karały, a na tym bynajmniej nie kończyły się ich funkcje. Od urodzenia uczono dzieci, jak przygotowywać umysł na przyjęcie snów, jak je śnić i zapamiętywać, jak interpretować je we śnie i na jawie. Każdemu obywatelowi Majipooru towarzyszyła w życiu Pani z Wyspy Snu, pomagająca tłumaczyć działania duszy i za pośrednictwem swych przesłań przemawiająca bezpośrednio do miliardów istot żyjących na tej gigantyczne] planecie.
We śnie Dekkeret widział samego siebie idącego górskim grzbietem, najwyraźniej tym, który właśnie przekroczył. Szedł sam, słońce było nieprawdopodobnie wielkie, wypełniało niemal całe niebo, a jednak upał nie wydawał mu się dokuczliwy. Zbocze było tak strome, że mógł zajrzeć przez jego krawędź w dół, w głębię wydającą się mieć setki kilometrów, a w dole widział gotującą, ryczącą, dymiącą lawę, krater czynnego wulkanu pełnego czerwonej, plującej ogniem magmy. To niesamowite jądro podziemnych mocy nie przerażało go, lecz raczej w dziwny sposób pociągało, fascynowało; pragnął zanurzyć się w nim, pogrążyć w jego głębi, pływać we wrzącej lawie. Zaczął schodzić, ślizgając się, biegł na dół, czasami odrywał się od ziemi i unosił się w powietrzu, szybując w dół gigantycznego zbocza, a kiedy znalazł się bliżej, wydało mu się, że wśród wrzącej lawy widzi twarze. Lord Prestimion, Pontifex, Barjazid, Golator Lasgią, a to — czyż to nie Metamorfowie, te dziwne, niemal niewidoczne, ukryte w cieniu twarze na skraju? Jądro wulkanu zajmowali ludzie potężni i Dekkeret biegł ku nim, wypełniony miłością, myśląc: „Przygarnijcie mnie do siebie, tu jestem, oto nadchodzę”, a kiedy za tymi postaciami dostrzegł wielki biały dysk, w którym rozpoznał symbol ukochanej Pani Wyspy, duszę wypełnił mu głęboki, cudowny spokój, wiedział już bowiem, że otrzymał przesłanie, a minęło już wiele miesięcy od czasu, gdy łaskawa Pani po raz ostatni dotknęła jego umysłu.