Выбрать главу

— Czy sny stają się coraz gorsze w miarę, jak zapuszczać się w głąb pustyni?

— Tak wynika z opowieści, które słyszałem — odparł Barjazid.

Noc bladła. Zbliżał się czas kolejnego postoju. Dekkeret poczuł, że jest gotów — więcej, że pragnie! — stawić czoła upiorom. Zatrzymali się na pustyni, w dolince między wydmami, z której wiatry wywiały cały piasek aż do wyschłej, kamienistej ziemi. Suche powietrze powodowało tu powstawanie dziwnego dźwięku, przypominającego szum wiatru, jakby siła słonecznych promieni obierała to miejsce z cząsteczek materii. Do snu gotowi byli dopiero na godzinę przed południem. Dekkeret położył się spokojnie na swej macie ze słomy i bez strachu złożył swą niemal już śpiącą duszę w ofierze temu, co miało nadejść. W trakcie przygotowań przed otrzymaniem stopnia kandydata uczono go oczywiście, czym jest odwaga; spodziewano się, że nieustraszenie stawi czoła niebezpieczeństwom, ale do tej pory nie miał jeszcze okazji sprawdzenia skuteczności metod tego treningu. Na spokojnym Majipoorze trzeba było mocno się napracować, by stawić czoła poważnemu wyzwaniu, należało udać się w dzikie rejony planety, bowiem tam, gdzie dotarła cywilizacja, życie było wygodne i uporządkowane. Właśnie dlatego Dekkeret zdecydował się podróżować, ale nie zdał pierwszego swego egzaminu tam, w lasach na bagnach Khyntoru. Teraz los ponownie dawał mu szansę. Te obrzydliwe sny niosły w sobie coś w rodzaju obietnicy odkupienia.

Zasnął więc.

I niemal natychmiast zaczął śnić. Znów był w Thologhai, lecz Thologhai dziwnie zmienionym. Był w mieście alabastrowych willi bez okien i wspaniałych ogrodów, choć upał pozostał nie zmieniony. Szedł bulwarami, podziwiając lekkość architektury i przepych roślinności. Miał na sobie tradycyjny złotozielony strój ludzi z otoczenia Koronala i spotykani obywatele miasta, spacerujący jak co wieczór alejami, kłaniali się w odpowiedzi na jego ukłony, układali palce w znak gwiazdy, oznaczający uznanie władzy Koronala. Naraz podeszła do niego smukła i piękna Archiregimand Golator Lasgia. Uśmiechnęła się, wzięła go za rękę i poprowadziła go do ogrodu pełnego fontann. W powietrzu unosiły się krople wody. Zdjęli ubrania, zażyli kąpieli, a potem wyszli z pachnącego słodko basenu i przeszli, stopami zaledwie dotykając ziemi, do ogrodu pełnego roślin o smukłych łodygach i lśniących, strzępiastych liściach. Bez słowa kazała mu iść za sobą alejkami zacienionymi przez gęsto posadzone rośliny. Szła tuż przed nim, piękna i jakby nieuchwytna, oddalona zaledwie na wyciągnięcie ręki, o kilka centymetrów, o metr. Najpierw miał wrażenie, że dosięgnie ją z największą łatwością, ale nie próbował jej dogonić; potem musiał już biec, by nie stracić jej z oczu. Jej ciemnooliwkowa skóra błyszczała w blasku księżyca; Golator Lasgia odwracała się często, promiennie uśmiechnięta, potrząsając głową ł zachęcając go, by szedł za nią, by się pośpieszył. Lecz on nie potrafił już biec szybciej! Wyprzedzała go niemal o całą długość alejki. Rzucił się w rozpaczliwą pogoń, lecz ona oddaliła się jeszcze bardziej, znikała mu z pola widzenia, nie mógł już nawet rozpoznać gry mięśni pod jej nagą błyszczącą skórą. Kiedy skręcał z jednej ścieżki w drugą, zdał sobie nagłe sprawę, że robi się coraz goręcej, że zmieniło się samo powietrze, jakby w środku nocy nagle wstało słońce, paląc mu plecy nieubłaganym ogniem. Drzewa zwijały się i schły. Liście opadały na ziemię. Walczył, by utrzymać się na nogach. Dziewczyna stała się już tylko punkcikiem na horyzoncie, nadal kiwała na niego, nadal się uśmiechała, lecz jej postać robiła się coraz mniejsza i mniejsza, a słońce wspinało się na niebo i grzało coraz mocniej, wypalając wszystko, co znalazło się w jego zasięgu. Ogród zmienił się w cmentarz nagich gałęzi i wysuszonej na kamień, spalonej ziemi. Nagle poczuł straszliwe pragnienie, ale w pobliżu nie było wody, więc kiedy dostrzegł istoty kryjące się za martwymi, suchymi drzewami — byli to Metamorfowie, zdradliwe stworzenia niezdolne utrzymać jednej postaci, zmieniające się nieprzerwanie w oszałamiającym tempie — zawołał do nich, prosząc o coś do picia, lecz do zwilżenia warg dostał tylko cichy, srebrzysty śmiech. Chwiejnie ruszył przed siebie. Okrutne, prażące z nieba promienie zaczynały go palić, czuł, jak jego skóra twardnieje, pęka, czernieje, schodzi płatami z ciała. Jeszcze chwila a zginie upieczony. Co się stało z Golator Lasgią? Gdzie podziali się uśmiechnięci, kłaniający się, pozdrawiający go znakiem gwiazdy ludzie? Nie widział już ogrodu. Szedł połykając się, chwiejnie, po pustyni — po ziemi tak wyżarzonej, że nawet cień tu palił. Nagle ogarnął go prawdziwy strach, bowiem nawet śniąc czuł ból poparzonej skóry i ta część jego duszy, która obserwowała ów sen, poczuła niebezpieczeństwo; zastanawiał się czy potęga snu może być tak wielka, że zdolny jest on rzeczywiście zranić śniącego? Opowiadano, że to możliwe, że byli ludzie, których zabiła siła wizji. Choć wszystko, czego uczono go od dzieciństwa, sprzeciwiało się przedwczesnemu przebudzeniu, choć wiedział, że w zwykłych okolicznościach powinien przetrwać znacznie gorsze chwile, by dotrwać do objawienia, Dekkeret zdecydował się obudzić, po prostu dla bezpieczeństwa, ale gdy niemal się już ocknął, uznał, że byłoby to tchórzostwem; przysiągł sobie pozostać we śnie, nawet gdyby miało go to kosztować życie. Klęczał teraz, twarzą dotykając płonących piasków, patrząc na rysujące się z niezwykłą wyrazistością sylwetki drobnych, złotych stworzeń, maszerujących ku niemu gęsiego poprzez grzbiety wydm. Były to mrówki o wielkich cęgach, które po kolei wspinały się na jego ciało, wpijały się w każdy jego skrawek ł tak zostawały; po chwili skórę pokrywały mu już tysiące owadów. Próbował je strzepnąć i nie mógł. Cęgi nie rozluźniały uchwytu; obrywał mrówkom głowy, piasek wokół niego poczerniał od bezgłowych ciał, lecz nadal był nimi pokryty niczym płaszczem. Próbował je strzepywać coraz bardziej gorączkowo, ale kolejne wspinały się i wpijały w jego skórę. Zmęczył się w końcu. Pod płaszczem mrówek jest chłodniej, pomyślał. Okrywają mnie, chronią przed słońcem. I choć także gryzą, to jednak ranią mniej boleśnie niż słoneczne promienie. Czyż ten sen nigdy się nie skończy? Spróbował odzyskać nad nim kontrolę, zmienić rzekę atakujących go mrówek w strumień chłodnej, czystej wody, lecz nie udało mu się, koszmar powrócił i Dekkeret, zmęczony, poczołgał się z wolna po piasku.

Powoli zaczął zdawać sobie sprawę, że nie śni.

Między snem i jawą nie było granicy, którą mógłby wyczuć. W pewnej chwili zdał sobie sprawę, że oczy ma otwarte i że dwa ośrodki jego świadomości — śniący Dekkeret i Dekkeret obserwujący śniącego Dekkereta — stały się jednym. Lecz nadal znajdował się na pustyni, pod palącym słońcem południa. Był nagi. Poparzona skóra łuszczyła się boleśnie. Po jego nogach, aż do kolan, pełzły maleńkie mrówki, które rzeczywiście wbijały cęgi w jego ciało. Zdumiony, zastanawiał się przez chwilę, czy nie znalazł się w jakiejś głębszej warstwie snu pod snem — ale nie, na tyle, na ile zdolny był osądzić, był rzeczywiście na jawie. To była prawdziwa pustynia, a on znalazł się w jej środku. Wstał, strzepując z siebie mrówki — jak w tamtym śnie, wpijały się w skórę nawet kosztem utraty głów — i rozejrzał się, szukając wzrokiem obozu.

Nie znalazł go. Śniąc powędrował w głąb rozgrzanej pustyni i zgubił się w niej. Niech nadal będzie to sen, pomyślał rozpaczliwie. Niech obudzę się z niego w cieniu ślizgacza Barjazida. Jednak nie było przebudzenia. Nagle Dekkeret zrozumiał, jak ludzie giną na Pustyni Skradzionych Snów.