Выбрать главу

— Barjazid! — krzyknął. — Barjazid!

9

Od strony dalekich wzgórz odpowiedziało mu echo. Zawołał znów, raz, drugi i trzeci; wsłuchiwał się w swój głos, lecz nie usłyszał odpowiedzi. Jak długo uda mu się przeżyć? Godzinę? Dwie? Nie miał wody, nie miał żadnego schronienia, był nagi, niczym nie okrytą głowę wystawiał na wściekłe promienie słońca. Nadeszła najgorętsza pora dnia. Otaczająca go pustynia wszędzie wyglądała tak samo, niezależnie od tego, w którą stronę patrzył: płaska, płytka misa przewiewana gorącym wiatrem. Szukał swoich śladów, lecz znalazł je na odcinku nie dłuższym niż kilka metrów; ziemia tu była twarda i skalista, toteż nie zostawił za sobą wyraźnego tropu. Obóz mógł leżeć wszędzie, ukryty przed jego wzrokiem za niewielkim wybrzuszeniem terenu. Znów zawołał o pomoc i znów odpowiedziało mu wyłącznie echo. Gdyby tylko znalazł jakąś wydmę, mógłby zakopać się w niej po szyję i tak przeczekać upalny dzień; w nocy być może znalazłby obóz po blasku ogniska. Nie dostrzegł jednak żadnej wydmy. Gdyby było tu jakieś wzgórze, wspiąłby się na nie i próbował wypatrzyć obóz ze szczytu, ale nie dostrzegł żadnego wzgórza. Co zrobiłby w takiej sytuacji Lord Stiamot albo Lord Thimin, lub też jakiś inny wielki wojownik z przeszłości? Co ma zamiar zrobić Dekkeret? Głupi sposób, by umrzeć, pomyślał. Bezsensowna, nieprzyjemna, wstrętna śmierć. Obracał się wypatrując jakiegoś znaku. Nie dostrzegł żadnego; nie było sensu w ogóle ruszać się z miejsca, jeśli się nie wiedziało, dokąd się idzie. Wzruszył ramionami i usiadł gdzieś, gdzie nie było mrówek. Nie przychodził mu do głowy żaden błyskotliwy pomysł ocalenia. Nie ujawniły się żadne wewnętrzne rezerwy, które wbrew wszelkiemu spodziewaniu pomogłyby mu uratować życie. Zgubił się we śnie i zginie, jak to zapowiedziała Golator Lasgia. To wszystko. Koniec. Pozostało mu tylko jedno: siła charakteru; umrze cicho, spokojnie, nie płacząc i nie wściekając się, nie złorzecząc losowi. Będzie umierał może godzinę, może krócej. Ważne jest, by uczynić to z honorem, bo gdy śmierć jest nieunikniona, nie ma sensu robić z niej wielkiej sprawy.

Czekał na śmierć.

Lecz zamiast śmierci — nie potrafił powiedzieć: po dziesięciu minutach, kilku kwadransach czy godzinie — pojawił się Serifain Reinaulion. Mały Vroon jak miraż zjawił się na wschodzie i zbliżał powoli, przygięty pod ciężarem dwóch pojemników z wodą. Kiedy podszedł na jakieś sto metrów, pomachał mackami i krzyknął: „Żyjesz?!”

— Mniej więcej. Nie jesteś złudzeniem?

— Nie jestem. Szukaliśmy cię przez całe przedpołudnie. — Wijące się, jakby były z gumy, kończyny Vroona wetknęły mu w ręce jeden z pojemników. — Masz. Pij powoli. Nie duszkiem! Jesteś tak odwodniony, że jeśli wypijesz za dużo, utopisz się!

Dekkeret powstrzymał odruch, by wypić zawartość pojemnika jednym długim łykiem. Vroon miał rację. Pij powoli, z umiarem — umiar to najwyższa cnota — albo stanie ci się coś złego. Nabrał wody do ust, zwilżył spuchnięty język i w końcu, powoli, przełknął. Ach! I jeszcze raz. Kolejna mała porcja i wreszcie przyzwoity łyk. Trochę zakręciło mu się w głowie. Serifain Reinaulion gestem nakazał mu oddać flaszkę. Dekkeret potrząsnął głową, znów się napił i wtarł trochę wody w policzki i w wargi.

— Daleko do obozu? — spytał w końcu.

— Dziesięć minut drogi. Zdołasz dotrzeć tam o własnych siłach czy mam zawołać innych?

— Dojdę sam.

— Więc chodźmy. Przytaknął skinieniem głowy.

— Jeszcze jeden mały łyczek…

— Nieś pojemnik. Pij, gdy tylko poczujesz się spragniony. Jeśli osłabniesz, powiedz. Odpoczniemy. Pamiętaj, nie zdołam cię unieść!

Vroon ruszył powoli we wschodnim kierunku w stronę niskiego, piaszczystego wzgórka, odległego o jakieś pięćset metrów. Osłabły i niezbyt przytomny Dekkeret podążył za nim i ze zdziwieniem stwierdził, że grunt wznosi się; wzgórek wcale nie był taki niski, tylko przez jakąś osobliwość oświetlenia sprawiał takie wrażenie. W rzeczywistości okazał się dwu lub nawet trzykrotnie wyższy od niego; wystarczająco wysoki, by przysłonić rozciągające się za nim dwa nieco niższe wzniesienia. Ślizgacz stał w cieniu tego drugiego.

Barjazid jako jedyny pozostał w obozie. Spojrzał na Dekkereta, a w jego oczach był gniew i pogarda.

— Wybrałeś się na przechadzkę, co? W samo południe?

— Szedłem we śnie. Złodzieje snów mnie dopadli. Jakby ktoś rzucił na mnie czar. — Dekkeret dostał dreszczy; to bezlitosne słońce rozregulowało mechanizm cieplny w jego organizmie. Padł na ziemię przy ślizgaczu i skulił się pod cienką szatą. — Kiedy się obudziłem, nie widziałem już obozu. Byłem pewien, że umrę.

— Jeszcze pół godziny i z pewnością byś umarł. I tak jesteś już pewnie w dwóch trzecich upieczony. Szczęście, że mój chłopak obudził się i zauważył, że zniknąłeś.

Dekkeret ciaśniej otulił się szatą.

— To tak umierają tu ludzie? Odchodząc we śnie w pustynię?

— Można umrzeć w ten sposób, owszem.

— A więc zawdzięczam wam życie.

— Zawdzięczasz mi życie od chwili, gdy przekroczyliśmy przełęcz Khulag. Gdybyś podróżował sam, umarłbyś już pewnie kilkadziesiąt razy. Jeśli masz komuś dziękować, dziękuj Vroonowi. To on cię odnalazł.

Dekkeret skinął głową.

— A gdzie twój syn? I Khaymak Grań? Oni też mnie szukali?

— Już wracają — powiedział Barjazid.

Rzeczywiście, Skandarka i chłopak pojawili się w chwilę później. Khaymak Grań rzuciła się na matę nie zaszczycając go nawet spojrzeniem. Dinitak Barjazid uśmiechnął się drwiąco i spytał:

— Przechadzka byłą przyjemna?

— Nieszczególnie. Żałuję, że sprawiłem wam tyle kłopotów.

— My również.

— Być może powinienem zacząć sypiać związany?

— Albo z ciężkim balastem na piersi — dodał Dinitak i ziewnął. — Staraj się pozostać na miejscu przynajmniej do zachodu słońca, dobrze?

— Nie zamierzam się nigdzie ruszać.

Lecz nie potrafił zasnąć. Ciało miał obolałe od ugryzień mrówek, a spalona skóra, mimo ochładzającej maści ofiarowanej przez Serifaina Reinauliona, sprawiała, że cierpiał jeszcze bardziej. W gardle czuł suchość, jakby najadł się kurzu, którego nie mogła spłukać żadna ilość wody. Piekły go oczy. Jakby grzebał w bolesnej ranie, nieustannie wspominał to, co się zdarzyło: sen, upał, mrówki, pragnienie, świadomość nieuniknionej śmierci. Szukał chwili, w której okazał się tchórzem, i nie potrafił jej znaleźć. Rozczarowanie — tak, gniew, żal, ale nie pamiętał paniki ani strachu. Dobrze. Doskonale! Najgorsze w tym wszystkim było nie pragnienie, nie upał, nie zagrożenie, lecz sen, mroczny niepokojący sen, sen, który po raz kolejny zaczął się radośnie i w połowie zmienił w coś złowrogiego. Człowiek, któremu odebrano pociechę zdrowych snów, to człowiek umarły za życia, pomyślał, i to śmiercią znacznie gorszą niż śmierć na pustyni, bowiem umiera się jedną chwilkę, a sny mają wpływ na całe życie. I jaką wiedzę oferowały mu te mroczne suvraelskie koszmary? Dekkeret doskonale wiedział, ze przesłania Pani należy dokładnie przestudiować — jeśli to konieczne, nawet z pomocą tych, którzy praktykują sztukę tłumaczenia snów, bowiem zawierają one informacje konieczne do właściwego pokierowaniem życiem — ale jego sny nie pochodziły od Pani, wydawały się raczej emanacją jakiejś innej ciemnej Potęgi, tajemniczej i złowrogiej siły, umiejącej brać, a nie dawać. Zmiennokształtni? Być może. Być może jakieś ich plemię wykradło jedno z urządzeń, których Pani Wyspy używa, by dosięgnąć umysłów swych owieczek — i teraz, tu, w gorącym sercu Suwaelu, Metamorfowłe polują na nierozważnych wędrowców, kradną im dusze, wysysają z nich siły życiowe w akcie tajemnej zemsty za kradzież ich świata.