Выбрать главу

Cienie wydłużały się już, kiedy poczuł, że zaczyna zasypiać. Walczył z sennością, bojąc się, że ta nieznana siła znów dotknie jego duszy. Rozpaczliwie próbował nie zamykać oczu; patrzył w ciemność i wsłuchiwał się w niesamowite szmery i pomruki pustyni, lecz nie udało mu się przezwyciężyć zmęczenia. Zapadł w lekką, niespokojną drzemkę, w której od czasu do czasu pojawiały się sny. Wyczuł, że nie pochodzą ani od Pani, ani od tej innej, tajemnej siły; że po prostu rodzą się przypadkowo w jego otępiałym umyśle; były to drobne epizody wyjęte z niedawnego wypadku oraz inne obrazy, po prostu niezrozumiałe. Nagle ktoś zaczaj go budzić — Vroon, jak zorientował się Dekkeret. Myślał powoli, z największym trudem, był oszołomiony, usta miał spękane, plecy go bolały. Zapadła noc, jego towarzysze pracowali już przy zwijaniu obozu. Serifain Reinaulion podał mu kubek jakiegoś słodkiego, gęstego niebieskozielonego soku. Dekkeret wypił go jednym haustem.

— Wstań — powiedział Vroon. — Czas ruszać w drogę.

10

Pustynia zmieniła się znowu — tym razem sprawiała wrażenie okrutnej, złowrogiej. Najwyraźniej kiedyś miało tu miejsce wielkie trzęsienie ziemi — i to więcej niż jedno; skały były popękane, spiętrzone, leżały opierając się o siebie pod nieprawdopodobnymi kątami; ogromne głazy spoczywały u stóp niskich, kamienistych pagórków. Przez tę strefę zniszczeń można było przejechać tylko w jeden sposób — szerokim, wijącym się łagodnie korytem dawno wyschniętej rzeki, której piaszczyste dno prowadziło między spękanymi, piętrzącymi się jedne na drugich skałami. Było jasno niemal jak w dzień, świecił wielki księżyc w pełni, jego blask pozwalał ujrzeć najdrobniejsze szczegóły tej upiornej scenerii. Po kilku godzinach jazdy, podczas których krajobraz pozostawał niezmienny, jakby ślizgacz w ogóle się nie poruszał, Dekkeret zwrócił się do Barjazida i spytał:

— Jak długo potrwa, nim osiągniemy Ghyzyn Kor?

— Ta dolina jest granicą między pustynią a sawanną. — Barjazid wskazał na południowy zachód; koryto rzeki znikało tam między dwoma wysokimi szczytami, wyrastającymi jak sztylety ze skał pustyni. — Dalej, za Szczeliną Munnerak, klimat zmienia się całkowicie. Po drugiej stronie gór powietrze znad morza napływa nocą z zachodu, ziemia zieleni się i doskonale nadaje na pastwiska. Zatrzymamy się jutro w pół drogi do Szczeliny, a przejedziemy ją pojutrze. Najpóźniej w Dniu Morza znajdziesz sobie nocleg w Ghyzyn Kor.

— A wy?

— Ja i mój syn mamy tu coś do załatwienia. Przyjedziemy po ciebie do Ghyzyn Kor… po trzech dniach? Czy może po pięciu?

— Pięć dni powinno mi wystarczyć.

— Doskonale. A później wracamy.

— Tą samą drogą?

— Nie ma innej. Wyjaśniono ci wszak w Thologhai, że wszystkie drogi zostały odcięte z wyjątkiem jednej, wiodącej przez pustynię. Ale nie masz przecież powodu, by się jej obawiać. Sny wcale nie są takie straszne, prawda? Jeśli nie wybierzesz się na kolejny spacerek, nic ci nie grozi.

Wydawało się to bardzo proste. Rzeczywiście, Dekkeret miał wrażenie, że potrafi przetrwać podróż, lecz wczorajszy sen stał się przyczyną takich cierpień, że bez entuzjazmu oczekiwał, co jeszcze może się zdarzyć. Kiedy rankiem rozbijali obóz, odkrył, że wcale nie ma ochoty zasypiać. Przez godzinę czuwał, słuchając metalicznych trzasków dobiegających spośród spiętrzonych głazów, rozszerzających się pod wpływem upału, aż wreszcie sen spadł na niego z zaskoczenia, jak wielka czarna chmura.

Po pewnym czasie zaczął śnić i od razu zorientował się, że będzie to przeżycie najstraszliwsze ze wszystkich dotychczasowych.

Najpierw pojawił się ból — ukłucie, dotknięcie, cios — a potem bez ostrzeżenia wewnątrz czaszki rozbłysło mu białe światło, aż jęknął i rękami chwycił się za głowę. Ten straszliwy spazm szybko minął i Dekkeret poczuł przy sobie słodką senną obecność Golator Lasgił, która uspokajała go, przytulając jego głowę do swych piersi. Kołysała go, szeptała, dodawała mu odwagi — aż otworzył oczy, usiadł, rozejrzał się wokół i zobaczył, że nie jest już na pustyni ani nawet na Suvraelu. Wraz z Golator Lasgią znajdowali się na jakiejś polance w lesie nieprawdopodobnie wysokich drzew o idealnie prostych gałęziach pokrytych żółtą korą. Było chłodno, a niemal u ich stóp, szemrząc wesoło, płynął po kamieniach bystry strumyk. Za strumykiem ziemia opadała gwałtownie w głęboką dolinę, a po drugiej stronie doliny wznosiła się ogromna, najeżona sterczącymi skałkami góra o szczycie przykrytym śniegiem. Dekkeret rozpoznał w niej natychmiast jeden z wielkich szczytów w pobliżu bagien Khyntoru.

— Nie — powiedział. — Nie chcę tu być.

Golator Lasgią roześmiała się; jej uroczy srebrzysty śmiech groźnie zabrzmiał mu w uszach, jak poranne dźwięki pustyni.

— To tylko sen, mój miły przyjacielu — powiedziała. — Musisz przyjąć wszystko, co przychodzi do ciebie we śnie.

— Potrafię rządzić swymi snami. Nie mam ochoty powracać na bagna Khyntoru. Patrz, wszystko się zmienia. Płyniemy rzeką Zimr, zbliżamy się do jej wielkiego zakrętu. Widzisz? Przed naszymi oczami pojawia się właśnie Ni-moya!

I rzeczywiście dostrzegł wielkie miasto, nieprawdopodobnie białe na tle zielonych wzgórz. Lecz Golator Lasgią tylko potrząsnęła głową.

— Nie ma tu żadnego miasta, kochany. Są tylko lasy północy. Czujesz ten wiatr? Posłuchaj śpiewu strumienia. Uklęknij, dotknij opadłych igieł. Ni-moya jest bardzo, bardzo daleko, a my przyjechaliśmy tutaj na polowanie.

— Błagam cię, wróćmy do Ni-moya.

— Innym razem — powiedziała Golator Lasgia.

Nie potrafił się jej oprzeć. Magiczne wieże Ni-moya zadrżały i rozpłynęły się w powietrzu, pozostały tylko drzewa o żółtych pniach, chłodny wiatr i odgłosy lasu. Dekkeret trząsł się. Był więźniem swego snu, pozbawionym szans ucieczki.

Pojawiło się przed nim pięciu myśliwych w surowych czarnych strojach ze skóry haigusa; pozdrowili go znakami mającymi wyrażać szacunek i podali mu broń: krótką rurę miotacza energii, krótki błyszczący sztylet i nóż o dłuższym, zakrzywionym ostrzu. Potrząsnął przecząco głową, więc jeden z myśliwych podszedł bliżej i uśmiechnął się do niego z drwiną, brakowało mu kilku zębów, a jego oddech śmierdział suszoną rybą. To była ona, Dekkeret rozpoznał jej twarz i odwrócił się zawstydzony, bowiem to właśnie ona była myśliwym, który zginął tego dnia, tysiące lat temu, na bagnach Khyntoru. Gdyby tylko jej tutaj nie było, pomyślał, to może zdołałbym jakoś znieść ten sen. To straszna tortura — kazać mu przeżyć wszystko jeszcze raz.

— Weź od niej broń. Stitmoj ucieka, musimy zacząć go gonić — powiedziała Golator Lasgia.

— Nie życzę sobie…

— Co za głupota sądzić, że sny stosują się do życzeń! To właśnie ten sen jest twoim życzeniem! Weź broń.

Dekkeret zrozumiał. Zmartwiałymi palcami wziął sztylet i nóż oraz miotacz i umieścił je we właściwych miejscach przy pasie. Myśliwi uśmiechnęli się. Mruknęli coś do niego w swym niemal niezrozumiałym, chrapliwym północnym dialekcie. A potem pobiegli wzdłuż brzegu strumienia, długim, lekkim krokiem, dotykając ziemi może raz na pięć kroków. Chcąc nie chcąc Dekkeret pobiegł razem z nimi, początkowo niezręcznie, a później z tą samą niezwykłą lekkością. Golator Lasgia nie miała najmniejszych kłopotów z dotrzymaniem im kroku, ciemne włosy powiewały wokół jej twarzy, oczy błyszczały podnieceniem. Skręcili w lewo, w głąb lasu i utworzyli tyralierę zagiętą w kształt półksiężyca, otaczając ofiarę.