Ofiara! Dekkeret dostrzegł trzy białe stitmoje — ich futra świeciły w mroku lasu niczym latarnie. Poruszały się niespokojnie, warczały; były świadome niebezpieczeństwa, ale nadal nie chciały porzucić swego terytorium — wielkie stworzenia, prawdopodobnie najniebezpieczniejsze dzikie zwierzęta na Majipoorze, szybkie, silne, inteligentne, uważane za postrach lasów północy. Wyciągnął krótki sztylet. Ustrzelić stitmoja z miotacza to żadne polowanie, przy tym można zniszczyć cenne futro; należało podejść blisko i zabić go nożem, najlepiej krótkim — a jeśli zajdzie taka konieczność, hakowatą maczetą.
Myśliwi spojrzeli na Dekkereta. Wybierz jednego, zdawali się mówić, wybierz ofiarę. Skinął głową. Wskazał gestem środkowego. Myśliwi uśmiechali się chłodno. Co takiego wiedzieli, czego nie chcieli mu powiedzieć? Wtedy było podobnie, nie starali się nawet szczególnie ukryć swojej pogardy górali dla nadętego paniczyka igrającego w ich lasach ze śmiercią w poszukiwaniu rozrywki. Wówczas to spotkanie źle się skończyło. Dekkeret wyciągnął nóż. Stitmoje ze snu, poruszające się nerwowo za zasłoną drzew, wydawały mu się niesamowicie wielkie — ogromne, ciężkie potwory, których z pewnością nie zdoła zabić jeden człowiek uzbrojony wyłącznie w nóż, ale nie było już odwrotu, wiedział, że musi przyjąć wszystko, co przyniesie mu ten sen. Zagrały rogi, ich rykiem i klaskaniem wynajęta nagonka miała spłoszyć zwierzynę. Stitmoj, rozzłoszczony i zdumiony tym nagłym hałasem, wstał na zadnie łapy, obrócił się, uderzał w drzewa łapami o długich pazurach i wreszcie, bardziej pełen obrzydzenia niż strachu, pobiegł.
Rozpoczął się pościg.
Dekkeret wiedział, że myśliwi mają rozdzielić zwierzęta i spłoszyć pozostałe dwa, by dać mu szansę upolowania tego, którego sobie wybrał. Lecz nie rozglądał się na prawo i lewo. Wraz z Golator Lasgią i jednym z łowców pobiegł przed siebie za środkowym stitmojem, z trzaskiem przedzierającym się przez las. Była to najtrudniejsza część polowania, bo jakkolwiek ludzie są szybsi, stitmoje lepiej umieją się przedzierać przez poszycie i łatwo jest je zgubić w gorączce pościgu. W tym miejscu las nie był zarośnięty, lecz zwierzę starało się ukryć i wkrótce już Dekkeret musiał walczyć z pnączami, małymi drzewkami i krzaczkami, zaledwie zdolny utrzymać wyglądające jak białe widmo zwierzę w polu widzenia. Niczym w gorączce, o niczym nie myśląc, biegł wymachując maczetą, tratując poszycie. Wszystko to było tak strasznie znajome, przeżywał tę scenę powtórnie, zwłaszcza gdy zdał sobie sprawę, że stitmoj zaczyna zawracać, że biegnie przez wcześniej zdeptany w gorączce pościgu obszar lasu, jakby planował zemstę…
Wkrótce nadejdzie chwila — z czego śpiący Dekkeret doskonale zdawał sobie sprawę — w której rozszalałe zwierzę wpadnie na bezzębną łowczynię, złapie ją i rzuci o drzewo, a on nie zatrzyma się, tylko pobiegnie dalej, kontynuując pościg, pozostawiając kobietę tam gdzie upadła — toteż gdy mały ścierwojad o płaskim pysku wypełznie ze swej jamy i rozszarpie jej brzuch, nie będzie nikogo, kto by go odpędził i dopiero później, kiedy wszystko się uspokoi, gdy znajdzie chwilę czasu, by do niej wrócić, zacznie żałować, że łowiecka gorączka i brak ludzkich uczuć kazały mu porzucić towarzyszkę polowania tylko po to, by nie stracić z oczu ofiary. A potem wstyd, poczucie winy, nie kończące się samooskarżenia…Tak, będzie musiał przeżyć to wszystko jeszcze raz, leżąc i śniąc tu, w dusznym upale pustyni Suvraelu, będzie musiał przeżyć to wszystko jeszcze raz, będzie musiał…
Nie!
Nie, nie miało to być wcale takie proste, bowiem język snów jest trudny i w gęstej mgle, która nagle pojawiła się w lesie, Dekkeret dostrzegł stitmoja, który obrócił się, uderzył bezzębną kobietę i rozciągnął ją na ziemi, lecz kobieta wstała tylko, wypluła resztkę zębów wraz z krwią i roześmiała się. Pościg trwał dalej, a raczej cofnął się do sceny będącej punktem wyjścia: stitmoj wypadający niespodziewanie z najciemniejszej części lasu i atakujący Dekkereta, wytrącający mu z rąk sztylet i maczetę, stający na zadnie łapy, by zadać mu ostateczny cios, lecz nie zadający go, bo obraz się zmienił i teraz to Golator Lasgia leżała rozdzierana pazurami, podczas gdy on łaził bezsensownie w kółko, niezdolny do podjęcia decyzji, co właściwie powinien zrobić, a potem znów ofiarą była góralka, następnie znowu Dekkeret — i nagle, w sposób zupełnie nieprawdopodobny, stary, pomarszczony Barjazid, a później Golator Lasgia. Dekkeret przyglądał się jej, gdy jakiś głos u jego boku powiedział: Jakie ma to znaczenie? Każdy z nas jest winny Bogini swą śmierć. Może w owej chwili ważniejsze było, byś pobiegł za zwierzęciem?” Dekkeret spojrzał, zdumiony. Ten głos był głosem bezzębnej łowczyni. Oszołomił go i wytrącił z równowagi. Sen stawał się niezrozumiały. Zmagał się, by wyjaśnić jego tajemnicę.
Nagle dostrzegł Barjazida, stojącego na skraju cienistej leśnej polany. Stitmoj po raz kolejny zabijał łowczynię.
— Czy tak było rzeczywiście? — spytał Barjazid.
— Chyba tak. Nie widziałem tego.
— A co zrobiłeś?
— Pobiegłem dalej. Nie chciałem stracić z oczu zwierzęcia.
— Zabiłeś je?
— Tak.
— A potem?
— Wróciłem. Zobaczyłem ją. Wyglądało to właśnie tak…
— Wskazał palcem. Mały padlinożerca pochylał się nad kobietą. Obok stała uśmiechnięta Golator Lasgia.
— A potem?
— Przybyli inni. Pogrzebali swoją towarzyszkę. Ściągnęliśmy futro ze stitmoja i wróciliśmy do obozu.
— A potem? A potem?
— Kim jesteś? Dlaczego zadajesz mi te pytania?
W tępogłowym padlinożernym zwierzęciu Dekkeret dostrzegł nagle samego siebie.
— Wstydziłeś się? — spytał Barjazid.
— Oczywiście. Przedłożyłem radość polowania nad ludzkie życie.
— Nie mogłeś wiedzieć, że ta kobieta jest ranna.
— Wyczułem to. Widziałem, ale nie chciałem zobaczyć, nie rozumiesz? Wiedziałem, że jest ranna. I nie zatrzymałem się.
— A kogo to obeszło?
— Mnie.
— Czy obeszło to jej towarzyszy?
— Obeszło mnie.
— I co?
— To miało znaczenie dla mnie. Dla nich znaczenie miało co innego.
— Czułeś się winny?
— Oczywiście.
— Jesteś winny. Młodości. Głupoty. Naiwności.
— Czy jesteś moim sędzią?
— Oczywiście, że jestem — powiedział Barjazid. — Widzisz moją twarz? — Chwycił pomarszczoną, brązową skórę na szczęce, pociągnął nią i skręcił aż zaczęła pękać, jego twarz rozpadła się jak strzaskana maska, a pod nią była inna twarz, straszna, kpiąca twarz skrzywiona w konwulsyjnym, ironicznym uśmiechu, i była to twarz samego Dekkereta.
11
W tej chwili poczuł, jakby igła ostrego światła przeszyła mu czaszkę. Takiego bólu nie doznał jeszcze nigdy, w mózgu zapłonęła mu włócznia szalonego cierpienia. Zapaliła latarnię jego świadomości i w jej złowrogim świede dostrzegł samego siebie: głupca, romantyka, chłopca, który wynalazł tragedię mającą za widza wyłącznie jego samego i przeżył dramat nie wzruszający nikogo, człowieka szukającego oczyszczenia z grzechu, który nie był grzechem — a jeśli, to tylko grzechem litości nad samym sobą. W trakcie tych cierpień usłyszał nagle jakby daleki dźwięk dzwonu i suchy, demoniczny śmiech Barjazida; nagle, największym wysiłkiem woli, wyrwał się ze snu i przewrócił na bok; drżał, wstrząśnięty, nadal czując przejmujący ból, choć ból ten słabł w miarę, jak sen opuszczał go i odchodził w nicość.