— Wiele lat temu.
— Dlaczego to robiłeś? Barjazid spojrzał w bok.
— Już raz ci powiedziałem. Nie odpowiadani na pytania zaczynające się od „dlaczego”.
— Mogę zniszczyć twą maszynę.
— I tak ją zniszczysz.
— Nie. Masz. Jest twoja.
— Co?
Dekkeret wyciągnął dłoń, na której spoczywała opaska.
— Masz. Weź ją. Ja jej nie potrzebuję.
— Nie zamierzasz mnie zabić? — zdumiał się Barjazid.
— Czy mam zostać twym sędzią? Jeśli stwierdzę raz jeszcze, że wypróbowujesz ją na mnie, z pewnością cię zabiję. Ale w innych okolicznościach — nie. Nie lubię zabijać. I tak już dźwigam na duszy ciężar jednego grzechu. A poza tym potrzebuję cię, żeby wrócić do Thologhai. A może już o tym zapomniałeś?
— Oczywiście. — Barjazid wydawał się oszołomiony okazaną mu łaskawością.
— 1 dlaczego miałbym cię zabić?
— Za to, że wkroczyłem w twój umysł… że igrałem z twymi snami…
— Aha…
— Za to, że naraziłem twe życie na pustyni.
— Za to także.
— A jednak nie pragniesz się zemścić? Dekkeret potrząsnął głową.
— Manipulowałeś moją duszą i to mnie rozgniewało, ale gniew przeszedł i zniknął. Nie ukarzę cię. Zawarliśmy układ, otrzymałem, za co zapłaciłem. Nawet to twoje urządzenie okazało swą wartość. — Pochylił się ku Barjazidowi i mówił cichym, przekonującym głosem. — Przybyłem na Suyrael pełen wątpliwości, niepewny siebie, przygnieciony poczuciem winy. Chciałem oczyścić duszę przez cierpienia fizyczne. Byłem głupi. Cierpienia fizyczne dotykają ciała i wzmacniają wolę, ale nie leczą ran duszy. Ty dałeś mi coś innego, ty i ten twój mechanizm. Torturowałeś mnie w snach, postawiłeś lustro naprzeciw mojej duszy — lustro, w którym mogłem się dokładnie obejrzeć. Ile z tego ostatniego snu zdołałeś odczytać, Barjazidzie?
— Byłeś w lesie… na północy…
— Tak.
— Polowałeś. Twoja towarzyszka została ranna. Czy to prawda?
— Mów dalej.
— Nie zwróciłeś na nią uwagi. Kontynuowałeś polowanie. A potem, kiedy wróciłeś, było już za późno. Winisz się za jej śmierć. Czułem tamtą winę. Czułem, z jaką mocą promieniuje z twojej duszy.
— Tak. Winę za śmierć tej kobiety będę niósł przez całe życie. Ale teraz nic już nie można dla niej zrobić, prawda?
Dekkeret poczuł, jak ogarnia go niezwykły spokój. Nie wiedział, co się stało, ale we śnie stanął wreszcie twarzą w twarz z tym, co zdarzyło się w Khyntorze, poznał prawdę o tym, co wtedy zrobił, a czego nie zrobił, zrozumiał w sposób, którego nie potrafił ująć w słowa, że bez sensu jest karać się przez całe życie za akt zwykłej beztroski, nieczułości i głupoty, że nadeszła chwila, w której trzeba przestać się oskarżać i wrócić do życia. Zaczął nareszcie przebaczać sam sobie. Szukał na Smraelu wybaczenia i w jakiś sposób wybaczenie to uzyskał. Powinien podziękować za nie Barjazidowi. Powiedział więc:
— Być może zdołałbym ją ocalić, a być może nie, ale myślałem o czymś innym i w mej głupocie pobiegłem dalej, by dokończyć polowania. Lecz nurzanie się w poczuciu winy nie przyśpieszy odkupienia, prawda? Martwi pozostają martwi. Muszę oferować swe życie żywym. No już, zawracamy do Thologhai.
— A co z Ghyzyn Tor? Nie zamierzasz odwiedzić farm?
— To idiotyczna misja. Brak mięsa, zakłócenia handlu — te problemy już są rozwiązane. Zabierz mnie do Thologhai.
— Co potem?
— Udamy się razem na Zamkową Górę. Zademonstrujesz to swoje urządzenie Koronalowi.
— Nie! — Po raz pierwszy odkąd go zobaczył, Barjazid był rzeczywiście przerażony. — Błagam…
— Ojcze — powiedział Dinitak.
W promieniach pustynnego słońca chłopiec wydawał się płonąć wewnętrznym blaskiem. Na twarzy miał wyraz wściekłej, dzikiej dumy.
— Ojcze, udaj się z nim na Zamkową Górę. Niech pokaże swym panom, co tu mamy.
Barjazid oblizał wargi.
— Boję się…
— Nie masz się czego bać. Nadchodzi nasz czas.
Dekkeret spojrzał na jednego i drugiego, na przycichłego nagle, pomarszczonego starca i na zmienionego, promieniującego mocą chłopca. Wyczuwał, że jest to historyczny moment, że wielkie siły układają się tu w zupełnie nowy wzór, choć pojmował to z największą trudnością. Jednego był tylko pewien — jego przeznaczenie i przeznaczenie tych mieszkańców pustyni jest jakoś ze sobą związane; wiąże ich skonstruowana przez Barjazida maszyna do czytania snów.
— Co stanie się ze mną na Zamkowej Górze? — spytał nieśmiało jej twórca.
— Nie mam pojęcia — powiedział mu Dekkeret. — Być może zetną ci głowę i umieszczają na szczycie Wieży Stiamota. A może staniesz się nową Potęgą Majipooru? Wszystko może się zdarzyć. Skąd mam wiedzieć? — Zdał sobie sprawę, że los Barjazida nic go nie obchodzi, że nie czuje gniewu wobec tego drobnego człowieczka, tak lubiącego zabawiać się umysłami innych, a jedynym jego uczuciem jest dziwna, abstrakcyjna wdzięczność za to, iż mógł uporać się z demonami swej duszy. — Twój los spoczywa teraz w rękach Koronala. Jedno tylko jest pewne: udasz się ze mną na Zamkową Górę i zabierzesz ze sobą tę opaskę. Zawracaj do Thologhai.
— Dzień się jeszcze nie skończył. Słońce jest teraz najgorętsze.
— Jakoś sobie poradzimy. Ruszamy, pojedziemy szybko. Musimy zdążyć na statek, lecz nim wyruszymy na Alhanroel, chcę spotkać się jeszcze z pewną kobietą.
12
Zdarzyło się to we wczesnej młodości tego, który miał zostać Koronalem Lordem Dekkeretem pod rządami Pontifexa Prestimiona. A chłopiec, Dinitak Barjazid, jako pierwszy z dynastii rządził z Suvraelu umysłami wszystkich śpiących mieszkańców Majipooru z tytułem Króla Snów.
MALARZ I ZMIENNOKSZTAŁTNI
Weszło mu to w nałóg. Umysł Hissune'a otwierał się teraz na wszystkie kierunki, a Rejestr Dusz stał się dla niego nieskończonym wszechświatem nowej wiedzy. Ludzie mieszkający w Labiryncie pojmują świat w dość dziwny sposób — jest on dla nich jakby nieobecny, nierealny, składa się raczej z nazw niż rzeczywistych miejsc; wyłącznie mroczny, odcięty od świata Labirynt jest czymś konkretnym, a poza nim nie istnieje nic. Lecz Hissune odbył już, choć niejako per procura, podróże na wszystkie kontynenty, smakował nieznane potrawy, widział dalekie krajobrazy, doświadczył zabójczych chłodów i morderczych upałów, a przy okazji zdobył także pewne pojęcie o tym, jak skomplikowany jest jego świat-pojęcie, którego, jak podejrzewał, nie miał nikt inny. Nie musiał już podrabiać przepustek i pozwoleń — był tak częstym gościem archiwum, że wystarczyło skinienie głowy, by został wpuszczony do środka, a wewnątrz miał do dyspozycji miliony minionych dni Majipooru. Często używał kapsuły tylko przez sekundę lub dwie, a następnie wyłączał ją, zdecydowawszy, iż nie dowie się niczego nowego. Bywały dni, kiedy od rana przeglądał pięć, dziesięć, nawet kilkanaście nagrań, jedno po drugim. Wiedział doskonale, że dusza każdego człowieka jest całym wszechświatem, lecz nie wszystkie wszechświaty są równie interesujące. To, czego mógł się nauczyć z życia kogoś, kto całe życie zamiatał ulice Piliploku lub w otoczeniu Pani mruczał modlitwy, nie wydawało mu się szczególnie użyteczne, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę inne możliwości. Odtwarzał zatem kapsuły, odsyłał je i brał następne, sondując historię Majipooru raz tu, raz tam; wciąż szukając kontaktu z umysłem, po którym mógłby się spodziewać prawdziwego objawienia. Odkrył, że nawet Koronalowie i Pontifexowie potrafią być nudni. Zawsze jednak istniała możliwość odnalezienia czegoś cudownego i niespodziewanego — jak na przykład zapis przeżyć człowieka, który zakochał się w Metamorfie…