Выбрать главу

To właśnie przesyt doskonałością kazał malarzowi Therionowi Nismile porzucić krystalicznie czyste piękno Zamkowej Góry i szukać schronienia na zachodnim kontynencie. Całe swe dotychczasowe życie Nismile spędził wśród cudów Góry, podróżując pomiędzy Pięćdziesięcioma Miastami zgodnie z rytmem swej zawodowej kariery, zmieniając jeden rodzaj cudów na inny — niespiesznie, regularnie co kilka lat. Urodził się w Dundilmirze; jego pierwsze płótna były scenami z Ognistej Doliny, pełnymi pasji i energii młodości. Później przez kilka lat mieszkał w cudownym Canzilaine, słynnym z mówiących posągów, i w zdumiewającym Stee, przez którego przedmieścia jedzie się trzy dni, i w złotym Halanx, leżącym tuż poniżej Zamku, wreszcie przez pięć lat w samym Zamku, gdzie malował na dworze Koronala Lorda Thrayma. Jego dzieła ceniono za ich spokojną elegancję i doskonałość formy, oddającą w najwyższym stopniu nieskażone piękno Pięćdziesięciu Miast. Jednakże takie piękno wyjaławia duszę i paraliżuje instynkt artysty. Gdy Nismile skończył lat czterdzieści, odkrył, że perfekcja równa się stagnacji i że on sam zaczyna nienawidzić swych najsłynniejszych prac, a jego duszy niezbędna jest zmiana, coś nieprzewidzianego.

Kryzys nastąpił w ogrodach Bariery Tolignar, w cudownym parku na równinie pomiędzy Dundilmirem a Stipool. Koronal zamówił cykl obrazów, którymi zamierzał udekorować pergolę, budowaną na obrzeżach Zamku. Nismile posłusznie odbył długą podróż po zboczach ogromnej Zamkowej Góry, objechał siedemdziesięciokilometrowy park i wybrał miejsca, w których zamierzał pracować. Pierwsze płótno umieścił na Przylądku Kazkas, z którego kształt ogrodu rysował się wyraźnie niczym zielone, symetryczne, pulsujące zwoje. Zakochał się w tym miejscu, kiedy był jeszcze małym chłopcem; na całym Majipoorze nie było drugiego równie uporządkowanego i pogodnego. Ogrody Tolignar składały się z roślin hodowanych tak, by same utrzymywały się w nadnaturalnym porządku. Nie dotknęły ich nigdy nożyce ogrodnika, rosły same, zachowując pełną wdzięku równowagę, same regulowały zajmowaną przestrzeń, wymieniały się, zwalczały chwasty w otoczeniu, kontrolowały swój kształt i proporcje — tak, by zachował się pierwotny plan. Jeśli uznały to za konieczne, same zrzucały liście i gałęzie, które krążące w ziemi enzymy zmieniały w użyteczny nawóz. Lord Havilbove ponad sto lat temu założył ten ogród, a jego następcy, Lord Kanaba i Lord Sirruth, utrzymywali go dalej, a nawet rozszerzyli program modyfikacji genetycznych. Plan ich zaowocował w pełni pod rządami Lorda Thrayma. Ogród będzie teraz trwał, wieczny i niezmienny, doskonały doskonałością, którą w swych dziełach miał uchwycić malarz Nismile.

Stanął naprzeciw psychoczułego płótna, wziął głęboki oddech, napełniając płuca aż do końca — przygotował się do wejścia w trans. Za chwilę jego dusza opuści ciało; obraz z mózgu w jednej chwili pojawi się na płótnie, utrwalając niezwykłą intensywność wizji. Po raz ostatni spojrzał na łagodne wzgórza, na doskonały kształt krzewów, na piękne kontury liści… i zalała go fala buntowniczej wściekłości, tak potężna, że zadrżał, zachwiał się i niemal upadł. Nieruchomy pejzaż, niezmienne, sterylne piękno, nieskazitelny ogród bez niespodzianek czynił jego samego zbędnym i bezużytecznym — sam ogród był równie trwały jak obraz i równie jak on martwy, zaklęty w swych bezbłędnych formach aż do skończenia czasu. Jakież to ohydne! Jakże nienawistne! Nismile kołysał się, przyciskając zaciśnięte w pięści dłonie do pulsującej czaszki. Usłyszał — dochodzący jakby z bardzo daleka — szmer głosów towarzyszących mu ludzi, a kiedy otworzył oczy, zobaczył ich, jak zaskoczeni i przerażeni wpatrują się w poczerniałe, pokryte plamami płótno. „Zakryjcie je!” — krzyknął i wokół wszczął się ruch, a w środku tego malarz Nismile stał nieporuszony jak posąg. Kiedy znów mógł mówić, powiedział spokojnie: „Zawiadomcie Lorda Thrayma, że nie mogę wykonać jego zamówienia”.

Tego samego dnia w Dundilmirze kupił wszystko to, co mogło mu być potrzebne podczas długiej podróży na niziny i dalej, na szerokie, bagniste równiny rzeki Inyan, i jeszcze dalej, podczas spływania łodzią po tej leniwej rzece, aż do portu na zachodzie, Alaisoru. W Alaisorze, po miesiącach oczekiwania, dostał się na statek płynący do Numinoru na Wyspie Snu. Mieszkał tam miesiąc. Później na statku pielgrzymim pożeglował do Piliploku, na dziki kontynent Zimroel. Wiedział, że tam nie będzie go nękać elegancja i doskonałość. Tylko osiem czy dziewięć miast na wybrzeżu, w istocie zaledwie przygranicznych osad; wnętrze kontynentu pokrywała dzika puszcza, do której cztery tysiące lat temu Lord Stiamot wygnał Metamorfów. W takim otoczeniu człowiek zmęczony cywilizacją może się duchowo odrodzić.

Nismile spodziewał się, że Piliplok będzie brudną dziurą, lecz ku jego zaskoczeniu okazało się ono ogromnym, starożytnym miastem, zbudowanym według sztywnego geometrycznego planu. Wydało mu się wstrętne i przygnębiające — popłynął więc łodzią w górę rzeki Zimr. Podróżując minął wielkie miasto Ni-moya, słynne nawet wśród mieszkańców innych kontynentów. Nie zatrzymał się tam, lecz w miasteczku Verf powodowany nagłym kaprysem opuścił łódź i wynajętym powozem pojechał na południe, w głąb lasów. Kiedy znalazł się już tak daleko, że nie dostrzegał wokół żadnych śladów cywilizacji, zatrzymał się i na brzegu bystrego, ciemnego potoku wybudował chatę. Trzy lata minęły od dnia, w którym opuścił Zamkową Górę. Całą podróż odbył sam; odzywał się do innych tylko zapytany; nie malował w ogóle.

Dopiero tu Nismile poczuł się uleczony. Na Zamkowej Górze, z jej sztucznie kontrolowanym klimatem, panowała nie kończąca się nigdy słodka wiosna. Syntetyczne powietrze było czyste i ciepłe, deszcz padał w przewidzianych, regularnych odstępach. Teraz zaś mieszkał w wilgotnych, podmokłych lasach, rosnących na gąbczastej, żyznej glebie. Opary i mgła snuły się między drzewami, deszcz padał często, rośliny rosły chaotycznie; nie uporządkowana, anarchiczna wegetacja była tak niepodobna do symetrii Bariery Tolignan, jak tylko można sobie wyobrazić. Nismile chodził niemal nago; metodą prób i błędów nauczył się, które jagody, korzenie i kiełki można jeść bez szkody dla zdrowia; wymyślił plecione siatki, umożliwiające łapanie ryb, które błyskały w strumieniu niby rakiety. Godzinami spacerował po dżungli, nie tylko poznając jej niezwykłe piękno, lecz także czerpiąc radość z niepewności, czy potrafi znaleźć drogę powrotną do chaty. Śpiewał często, głośno i fałszywie; nie robił tego nigdy na Zanikowej Górze. Czasami przygotowywał płótna, lecz zawsze zostawiał je nietknięte. Układał nonsensowne poematy, zmysłowe ciągi sylab i śpiewał je swemu audytorium: smukłym wysokim drzewom i w niepojęty sposób splątanym pnączom. Czasami zastanawiał się, co też dzieje się na dworze Lorda Thrayma i czy Koronal najął innego artystę, który wykona dla niego dekorację pergoli, czy halatingi kwitną już na drodze do Wysokiego Morpin. Lecz takie myśli pojawiały się rzadko.

Stracił poczucie czasu. Minęło cztery, pięć, może nawet sześć tygodni — tego nie wiedział — nim spotkał pierwszego Metamorfa.

Spotkanie miało miejsce na bagnistej łące, trzy kilometry od chaty w górę strumienia. Nismile poszedł tam, by zebrać soczyste, szkarłatne cebulki lilii błotnych, z których po roztarciu wypiekał namiastkę chleba. Trzeba ich było szukać głęboko — wykopywał cebulki ryjąc w mule rękami zanurzonymi aż po ramiona, macając dłońmi, z policzkiem przyciśniętym do ziemi. Akurat wyprostował się, brudny ł oślizgły od błota, zaciskając cebulki w mokrej dłoni, gdy stwierdził ze zdumieniem, że ktoś przygląda się mu spokojnie z odległości kilkunastu metrów.