Nigdy przedtem nie widział Metamorfa. Tybylczy lud Majipooru został na zawsze wygnany z głównego kontynentu, Alhanroelu, gdzie Nismile przeżył całe swoje życie. Wiedział jednak mniej więcej, jak wyglądają, i był pewien, że to właśnie jednego z nich spotkał teraz: niezwykle wysoka, delikatnie zbudowana istota o żółtawej skórze, spiczastej twarzy i skośnych oczach, z ledwie zaznaczonym nosem i grubymi, jakby gumowymi gęstymi włosami o bladozielonym odcieniu. Metamorf ubrany był wyłącznie w skórzaną plecionkę na biodrach, przy której wisiał krótki ostry sztylet z czarnego, polerowanego drewna. Z niezwykłą godnością stał na jednej, długiej i kruche] nodze, mając drugą owiniętą wokół goleni. Wyglądał jednocześnie złowieszczo i łagodnie, groźnie i komicznie. Nismile zdecydował, że nie ma się czego obawiać.
— Cześć — powiedział pogodnie. — Nie przeszkadza ci, że zbieram tu bulwy?
Metamorf milczał.
— Mam chatę w dole strumienia. Nazywam się Therion Nismile. Byłem psychomalarzem, gdy jeszcze mieszkałem na Zamkowej Górze.
Metamorf przyglądał mu się poważnie. Błysk trudnego do odczytania uczucia przemknął przez jego twarz. Obrócił się w stronę dżungli i znikł w niej niemal natychmiast.
Nismile tylko wzruszył ramionami i znów zabrał się do szukania cebulek.
Tydzień lub dwa później spotkał innego Metamorfa — a może tego samego? Tym razem obdzierał z kory pnącze, z którego zamierzał wykonać linę do pułapki na bilantoona. I znów tubylec nie wypowiedział ani słowa; pojawił się przed Nismilem jak widmo i obserwował go, stojąc w tej samej chwiejnej pozycji. Po raz drugi Nismile próbował wciągnąć go w rozmowę. Metamorf znikł jednak jak duch po pierwszych słowach. „Czekaj — krzyczał za nim Nismile — chciałem tylko z tobą porozmawiać! Ja…” Lecz był już sam.
Kiedy w kilka dni później zbierał drzewo na opał, poczuł, że znów ktoś mu się przygląda. Natychmiast zwrócił się do Zmienno-kształtnego:
— Złapałem bilantoona i zamierzam go upiec. Mam więcej mięsa niż potrzebuję. Zjesz ze mną kolację?
Metamorf uśmiechnął się; przynajmniej on wziął ten grymas za uśmiech, choć mógł on oznaczać wszystko i — jakby próbując odpowiedzieć — zmienił się nagle: w lustrzane odbicie samego Nismile'a, krępego, muskularnego, o ciemnych, przenikliwych oczach i długich do ramion czarnych włosach.
Nismile aż zamrugał ze zdumienia i zadrżał. Odzyskał jednak panowanie nad sobą; pomyślał, że mimikra też może być formą komunikacji. Powiedział:
— Wspaniale! Nie zauważyłem nawet, jak to zrobiłeś!
Skinął głową.
— Chodź. Przygotowanie kolacji potrwa jeszcze z półtorej godziny. Mamy czas na rozmowę. Rozumiesz nasz język, prawda?
Rozmowa z samym sobą wydawała mu się czymś niezwykle dziwacznym.
— Powiedz coś. Powiedz mi, czy jest blisko jakaś osada Metamorfów… Piurivarów? — poprawił się szybko pamiętając, jak Metamorfowie nazywają samych siebie.
— Co? Wielu Piurivarów w okolicy, w dżungli? Ponownie uczynił gest dłonią.
— Chodź ze mną do mojej chaty. Rozpalimy ogień. Czy nie masz czasem wina? To chyba jedyna rzecz, za jaką tęsknię: dobre, mocne, ciężkie wino — takie jakie robią w Muldemarze. Chyba go już nigdy nie spróbuję, lecz na Zimroelu też robią wino, prawda? No, powiedz…
Lecz Metamorf odpowiedział tylko grymasem, który zmienił twarz Nismile'a w coś obcego i dziwnego, choć być może pomyślany był jako uśmiech, i spokojnym, miękkim krokiem odszedł w dżungle.
Przez pewien czas Nismile miał nadzieję, że wróci z butelką wina, lecz Metamorf nie wrócił. Zdumiewające istoty. Czy gniewało je, że osiedlił się na ich terytorium? Czy obserwowali go z obawy, że stanowi zapowiedź nadchodzącej fali ludzkich osadników? Dziwne, ale nie odczuwał niebezpieczeństwa, choć wszyscy przecież uważali Metamorfów za nieprzyjaznych ludziom, a już z pewnością za istoty niepokojące, obce, nieodgadnione. Wiele opowiadano o tym, jak napadają na pograniczne osiedla ludzkie i nikt nie wątpił, że lud Zmiennokształtnych żywi nienawiść do tych, którzy najechali jego planetę, wyzuli z dziedzictwa i zepchnęli w dżunglę. Nismile uważał się jednak za człowieka dobrej woli, człowieka, który nigdy nie wyrządził nikomu krzywdy i pragnie tylko żyć na swój sposób; wyobrażał też sobie, że jakiś wyczulony zmysł powie Metamorfom, że nie jest wrogiem, a nawet — że pragnie zostać ich przyjacielem. Brakowało mu kogoś, z kim mógłby porozmawiać, bardzo długo już był samotny, a wymiana myśli z przedstawicielami rasy tak obcej mogłaby być jednocześnie wyzwaniem i nagrodą. Może mógłby nawet któregoś z nich namalować? Przecież ostatnio myślał o tym, żeby powrócić do swej sztuki, aby raz jeszcze doświadczyć momentu twórczej ekstazy, w którym dusza przekracza przepaść dzielącą ją od psychoczułego płótna i odciska na nim wrażenia, kształtowane wyłącznie przez osobowość artysty. Z pewnością całkowicie różnił się teraz od nieszczęśliwego człowieka, który mieszkał niegdyś na Zamkowej Górze; różnica ta musiałaby uwidocznić się także w obrazach. Przez kilka kolejnych dni próbował ułożyć przemowę, którą mógłby zdobyć zaufanie Metamorfów, przezwyciężyć ich niezwykłą wstydliwość, tę delikatność, uniemożliwiająca jakikolwiek kontakt. Po pewnym czasie, myślał, przyzwyczają się do mnie, zaczną mówić, przyjmą zaproszenie na ucztę, może będą mi pozować…
Mijały dni, a żaden Metamorf się nie pojawił. Nismile wędrował po lesie, pełen nadziei zaglądał w najgęściejsze zarośla na zdradliwych bagnach — i nie znajdował nikogo. Zdecydował więc, że był najprawdopodobniej zbyt śmiały, wystraszył krajowców — tyle zostało z opowieści o okrucieństwie potwornych Metamorfów! — i po jakimś czasie stracił nadzieję na dalsze spotkania. Ale — rzecz niepokojąca! — nie tęsknił za towarzystwem, dopóki nie spodziewał się żadnego, natomiast świadomość, że wokół żyją istoty inteligentne, obudziła w nim niełatwe do zniesienia poczucie samotności.
Wiele tygodni po ostatnim spotkaniu z Metamorfem, pewnego gorącego, wilgotnego dnia Nismile kąpał się w głębokim, chłodnym stawie, niespełna dwa kilometry od jego chatki, gdy nagle zobaczył jasną, smukłą postać, poruszającą się szybko aleją z błękitnolłstnych krzewów rosnących wzdłuż brzegu. Wygramolił się z wody, ocierając sobie kolana na kamieniach.
— Czekaj! — zawołał. — Proszę… nie bój się… nie odchodź. Postać znikła, lecz Nismile, przedarłszy się szybko przez krzaki, po paru minutach dostrzegł ją znowu jak stała opierając się niedbale o ogromne drzewo o jaskrawoczerwonej korze.
Zdumiony, stanął jak wmurowany, nie był to bowiem Metamorf, ale człowiek. Kobieta.
Smukła młoda naga dziewczyna — gęste kasztanowate włosy, wąskie ramiona, małe, wysoko osadzone piersi, błyszczące, wesołe oczy. Wydawała się zupełnie spokojna, nie bała się go — leśny duszek wyraźnie uradowany zabawą. Kiedy tak stał, wytrzeszczając na nią oczy, niespiesznie obejrzała go sobie od góry do dołu i z czystym, dźwięcznym śmiechem powiedziała:
— Cały jesteś podrapany. Nie potrafisz lepiej biegać po lesie?
— Nie chciałem, żebyś mi uciekła.
— Och, nie miałam zamiaru. Wiesz, przyglądałam ci się długo, nim mnie zauważyłeś. Jesteś mężczyzną z tej chaty, prawda?
— Tak. A ty…? Gdzie mieszkasz?
— Tu i tam — odpowiedziała lekko.