Patrzył na nią z zachwytem. Jej piękność sprawiała mu przyjemność, jej bezwstyd zdumiewał. To chyba złudzenie, pomyślał. Skąd się tu wzięła? Co ludzka istota robi tu, w tej pierwotnej dżungli?
Ludzka?
Oczywiście nie — zorientował się Nismile i ogarnął go nagły, głęboki żal, smutek dziecka, któremu we śnie ofiarowano wymarzony skarb i które obudziło się z pustymi rękami, w smutnej rzeczywistości. Przypomniał sobie, jak łatwo Metamorf naśladował jego samego i pojął ponurą prawdę: ma do czynienia z oszustwem, maskaradą. Wpatrywał się w dziewczynę, szukając w niej cech jej prawdziwej rasy, jej pierwotnej postaci — ostrych jak nóż kości policzkowych, skośnych oczu. Ładna, zuchwała twarzyczka była tak ostatecznie, tak przekonywająco ludzka! A jednak było niemal nieprawdopodobne, by spotkał tutaj innego człowieka. Istniało o wiele większe prawdopodobieństwo, że to Zmiennokształtny, oszust…
Nie chciał uwierzyć. Postanowił zdemaskować ewentualny podstęp świadomym aktem wiary — w nadziei, że to właśnie wiara uczyni nieznajomą tym, kim wydawała się być.
— Jak się nazywasz?
— Sarise. A ty?
— Nismile. Gdzie mieszkasz?
— W lesie.
— Są tu gdzieś niedaleko jakieś ludzkie osady? Wruszyła ramionami.
— Żyję samotnie.
Podeszła; czuł, jak napinają mu się mięśnie ud, czuł ucisk w brzuchu, czuł, jak pali go skóra, gdy zbliżyła się i jej palce dotknęły lekko skaleczeń, które pnącza zostawiły na jego ramionach i piersi.
— To tylko zadrapania. Boli?
— Zaczyna boleć. Powinienem je obmyć.
— Tak. Wróćmy nad jeziorko. Znam lepszą drogę niż ta, którą biegłeś. Chodź za mną.
Odgarnęła gęstą kępę paproci; kryła się tam wyraźna, wygodna ścieżka. Pobiegła lekko, a on pospieszył za nią, zachwycony wdziękiem jej ruchów, grą mięśni jej pleców i pośladków. Skoczył do stawu w chwilę po niej; bawili się, psykali wodą. Chłodna woda koiła ostry ból zadrapań. Kiedy wyszli, zapragnął wziąć ją w ramiona, przytulić, lecz nie miał odwagi. Leżeli na brzegu gęsto porośniętym mchem; w jej oczach błyszczała przekora.
— Moja chata jest blisko.
— Wiem.
— Chcesz tam pójść?
— Innym razem, Nismile.
— Dobrze, innym razem.
— Skąd pochodzisz, Nismile?
— Urodziłem się na Zamkowej Górze. Wiesz, co to jest? Byłem malarzem. Malowałem psychoobrazy na dworze Koronala. Wiesz, co to są psychoobrazy? Myślę — i dzięki psychoczułemu płótnu… Pokażę ci to zresztą. Mogę cię namalować, Sarise! Przyglądam się czemuś, ogarniam to myślą, przyjmuję głęboko w siebie jego istotę, wpadam w rodzaj transu, niemal jak sen na jawie, zmieniam to, co widziałem, w coś najpełniej mojego, własnego — i rzucam na płótno; chwytam prawdę w jednym, błyskawicznym wybuchu przemiany…
Przerwał.
— Najlepiej będzie, jak cię namaluję. Wydawało mu się, że Sarise nie chce go słuchać.
— Chcesz mnie dotknąć, Nismile?
— Tak, bardzo chcę.
Gruba warstwa turkusowego mchu była miękka jak dywan. Przysunęła się, jego ręce uniosły się nad jej ciałem, wahał się, nadal był pewien, że to Metamorf, bawiący się w jakąś perwersyjną grę. Dziedzictwo tysięcy lat lęku i wstrętu ujawniło się właśnie teraz; przerażała go myśl, że gdy jej dotknie, poczuje pod palcami coś lepkiego, zimnego i wstrętnego, bo tak właśnie wyobrażał sobie skórę Metamorfa, lub że Sarise zmieni się w jego objęciach w obce, nieznane stworzenie. Leżała z zamkniętymi oczami, usta miała rozchylone, pomiędzy wargami poruszał się ruchliwy jak u węża język. Oczekiwała go. Pełen strachu zmusił się do opuszczenia dłoni, dotknął jej piersi i ciało okazało się ciepłe, podatne, takie jakim powinno być ciało młodej dziewczyny; takim właśnie przypominał je sobie po latach samotności. Z krótkim okrzykiem wtuliła się w jego objęcia. W jednej straszliwej chwili przemknął mu pod zamkniętymi powiekami obraz kanciastej, beznosej, długonogiej, groteskowej postaci Metamorfa, lecz zdołał odepchnąć go od siebie i oddał się jej gibkiemu, silnemu ciału.
Jeszcze długo później leżeli obok siebie spokojnie, trzymając się za ręce i nic nie mówiąc. Nawet kiedy zaczął padać deszcz, nie poruszyli się, pozwalając kroplom zmywać pot ze swoich ciał. Nismile otworzył w końcu oczy i stwierdził, że dziewczyna obserwuje go bardzo uważnie.
— Chcę cię namalować — powiedział.
— Nie.
— Nie teraz. Jutro. Przyjdziesz do chaty…
— Nie.
— Nie malowałem od lat. To dla mnie bardzo ważne. Chcę zacząć od nowa. I bardzo chcę namalować ciebie.
— A ja bardzo nie chcę, żeby mnie malowano.
— Proszę!
— Nie — powiedziała spokojnie. Odsunęła się od niego i wstała.
— Maluj las. Maluj jeziorko. Nie maluj mnie, dobrze? Dobrze, Nismile?
Zgodził się, choć czuł się nieszczęśliwy.
— Teraz powinnam odejść.
— Powiesz mi, gdzie mieszkasz?
— Już ci powiedziałam. Tu i tam. W lesie. Dlaczego zadajesz tyle pytań?
— Chcę móc cię odnaleźć. Jeśli znikniesz, nie będę wiedział, gdzie cię szukać.
— Ja wiem, gdzie cię znaleźć. To wystarczy.
— Przyjdziesz do mnie jutro? Do chaty?
— Może.
Wziął ją za rękę ł próbował przyciągnąć do siebie, przytulić. Lecz teraz to ona była niechętna, daleka. Była tajemnicą, o której nie mógł przestać myśleć. Nie powiedziała mu o sobie nic, zupełnie nic, oprócz imienia. Trudno było uwierzyć, że — tak jak on — żyła samotnie w dżungli; wątpił też, by mógł przeoczyć istnienie gdzieś w pobliżu ludzkiego osiedla. Najprostszym wyjaśnieniem było nadal to, że ma do czynienia z Metamorfem, który wdał się, Bóg jeden wie z jakich powodów, w romans z człowiekiem. Całą siłą woli odrzucał tę myśl, a jednak była ona najbardziej oczywista. Lecz przecież Sarise wyglądała jak człowiek, czuła jak człowiek, zachowywała się jak człowiek. Jak dokładnie Zmiennokształtni potrafią naśladować inne formy życia? Chciał nawet zapytać ją wprost o to, do jakiego stopnia jego podejrzenia są słuszne, lecz nie byłoby to najmądrzejsze, nie odpowiedziała na żadne z jego pytań, nie odpowiedziałaby i na to. Zadawał je więc sam sobie, a ona wyzwoliła się łagodnie z jego uścisku, uśmiechnęła, przesłała mu w powietrzu pocałunek, podeszła do ukrytej za krzakami paproci ścieżki i znikła.
Nismile czekał przed chatą cały następny dzień. Nie przyszła i to go nie zdziwiło. Ich spotkanie było snem, marzeniem, zdarzeniem poza czasem i przestrzenią. Nie spodziewał się, że kiedykolwiek ją jeszcze spotka. Pod wieczór rozpakował płótno, które zabrał ze sobą, i ustawił je. Pomyślał, że warto byłoby namalować pejzaż widoczny z chaty w chwili, gdy zmierzch nasyca purpurą leśne powietrze. Studiował ten pejzaż długo, patrzył na smukłe linie drzew i ciężkie poziome linie gęsto rosnących krzaków owocujących żółtymi jagodami. W końcu złożył płótno, potrząsając głową. Nic tu nie wymagało malowania. Rano, pomyślał, wybiorę się na spacer w górę strumienia, aż za łąkę, tam gdzie mięsiste, soczyste czerwone kaktusy wyrastają jak kauczukowe ostrza z głębokich szczelin między głazami. To chyba bardziej obiecująca sceneria.
Jednak rano znalazł mnóstwo przyczyn, by odwlec wyprawę, a w południe było już rzeczywiście zbyt późno. Pracował w małym ogródku, zaczął przesadzać niektóre krzewy, których liście i owoce były jadalne — było to bardzo czasochłonne zajęcie. Późnym popołudniem las ogarnęła gęsta mgła. Wszedł do domu i po chwili usłyszał pukanie do drzwi.
— Straciłem nadzieję — powiedział.