Czoło i brwi Sarise ociekały wodą. Mgła, pomyślał; a może tańczyła, idąc do mnie?
— Obiecałam, że przyjdę.
— Wczoraj.
— Dzisiaj jest wczoraj. — Roześmiała się i pokazała wyjętą z fałd długiej szaty butelkę. — Lubisz wino? Przyniosłam trochę. Szukałam go daleko. Wczoraj.
Było to młode szare wino z rodzaju tych, które rozpryskują się na języku kłującymi bąbelkami. Butelka nie miała nalepki; przypuszczał, że to jakieś wino z Zimroelu, nieznane na Zamkowej Górze. Wypili wszystko — on więcej, bo napełniała co chwilę jego kubek — a kiedy już zabrakło wina, wyszli chwiejnie; kochał się z nią na chłodnej, wilgotnej ziemi przy brzegu strumienia. Potem zdrzemnęli się. Obudziła go wczesnym wieczorem i zaprowadziła do łóżka. Przespali noc razem, mocno do siebie przytuleni, a rano nie zdradzała ochoty, by odejść. Poszli nad jeziorko, zaczęli dzień od kąpieli, kochali się znowu na turkusowych mchach; przyprowadziła go do ogromnego drzewa o czerwonej korze, pod którym spotkali się po raz pierwszy, pokazała mu żółty, wielki owoc o średnicy trzech, a może nawet czterech metrów, który spadł z jednej z potężnych gałęzi. Nismile przyglądał mu się z powątpiewaniem. Owoc pękł, w jego wnętrzu widać było szkarłatną masę o konsystencji kremu, najeżoną wielkimi, błyszczącymi, czarnymi nasionami. „Dwikka — powiedziała Sarise. — Upijemy się!” Zdjęła ubranie, zawinęła w nie wielkie kawały dwikki, odnieśli je do chaty i jedli przez cały ranek. W południe śmiali się i śpiewali, na kolację usmażyli złapaną przez niego rybę, a jeszcze później leżeli przytuleni, patrząc jak zapada noc. Sarise zadawała tysiące pytań: o jego życie, chłopięce lata, o malarstwo, Zamkową Górę, Pięćdziesiąt Miast, Sześć Rzek, dwór Lorda Thrayma, o Zamek z tysiącami sal. Pytania płynęły jak rzeka; nim Nismile zdołał odpowiedzieć na jedno, już padało następne. Jej żądza wiedzy była niewyczerpana i to właśnie go powstrzymywało, choć bowiem pragnął zapytać ją o wiele rzeczy — chciał wiedzieć wszystko! — nie mógł tego zrobić. Wcale mu to nie przeszkadzało; wątpił, by udzieliła mu odpowiedzi.
— Co będziemy robili jutro? — spytała wreszcie.
I tak zostali kochankami. Przez pierwsze kilka dni niemal nie pracowali; pili, kochali się, jedli odurzające owoce dwikki. Nismile nie obawiał się już, że Sarise zniknie tak niespodziewanie, jak się pojawiła. Powódź pytań po pewnym czasie ustała, lecz nawet teraz nie pragnął dowiedzieć się o niej niczego; wolał mieć do czynienia z nie rozwiązaną tajemnicą.
Nadal jednak nie opuściła go obsesyjna myśl, że Sarise to Metamorf. Przerażało go, że jej piękno może być kłamstwem, że ukrywa się pod nim kształt groteskowy i obcy. Bał się zwłaszcza wtedy, gdy przesuwał dłońmi po chłodnej, gładkiej, słodkiej skórze jej piersi i ud. Walczył ze strachem nieustannie, lecz podejrzenia nigdy do końca nie znikły. W tej części Zimroelu nie spotykało się przecież ludzkich siedzib i wydawało się prawie niemożliwe, by ta dziewczyna, tak młoda, wybrała, jak on, pustelnicze życie. O ileż jest bardziej prawdopodobne, myślał Nismile, że urodziła się tutaj, że jest jedną z wielu Zmiennokształtnych, pojawiających się jak duchy wśród wilgotnych lasów. Gdy spała, czuwał często, obserwując w świetle gwiazd, czy nie traci ludzkich kształtów. Nigdy się to nie zdarzyło, ale on nigdy nie przestał wątpić.
A jednak — w naturze Metamorfów nie leżało wszak poszukiwanie ludzi lub okazywanie im ciepłych uczuć. Dla większości mieszkańców Majipooru tubylcy byli powstałymi z grobu upiorami przeszłości, nieprawdziwymi, legendarnymi. Dlaczego jeden z nich miałby odszukać go w jego kryjówce, ofiarować mu się w tak przekonywającym miłosnym oszustwie, dokładać starań, by umilić mu dni i rozjaśnić noce? W swoich szaleńczych koszmarach widywał czasami Sarise powracającą do swego zwykłego kształtu, stojącą nad nim i godzącą w jego gardło ostrym drewnianym sztyletem. Kara za zbrodnie przodków. Jakież to głupie — gdyby Metamorfowie istotnie chcieli go zabić, mieli wiele innych możliwości i nie musieliby uciekać się do tak skomplikowanych intryg.
Niemal tak samo bezsensowna była wiara, że Sarise jest Meta-morfem, jak wiara, że nim nie jest.
By odpędzić podobne myśli, Nismile zdecydował się powrócić do swojej sztuki. Pewnego jasnego słonecznego dnia powędrowali razem w kierunku skał porośniętych czerwonymi kaktusami. Zafascynowana, obserwowała jego przygotowania.
— Malujesz wyłącznie myśląc o obrazie?
— Wyłącznie. Przygotowuję obraz w duszy, powiększam i ubarwiam jego fragmenty, a później… zobaczysz.
— Naprawdę mogę patrzyć? Nie przeszkodzę ci?
— Oczywiście, że nie.
— Ale gdyby inny umysł dotknął płótna…
— Wykluczone. Wszystkie są nastrojone na mnie.
Pochylił się, patrzył przez złożoną z palców ramkę, poruszał się w tę i tamtą stronę. Gardło miał suche, ręce mu drżały. Czy nie utracił swego daru? Nie zapomniał techniki? Wyrównał płótno, dostroił się do niego. Scena była dobra: jasna, niecodzienna, kontrasty kolorystyczne wydawały się wystarczająco wyraźne, aspekty kompozycyjne wymagały pomysłowości — potężna skała, niesamowite, czerwone mięsiste rośliny, drobne żółte kwiaty na końcach łodyg, światło słońca przesiane przez liście — tak, to powinno się udać, powinno pomóc we właściwym uchwyceniu wizji gęstej, splątanej dżungli, tego miejsca nieustannie zmieniających się kształtów…
Zamknął oczy. Trans. Obraz wędruje na płótno.
Zaskoczona Sarise krzyknęła cicho.
Nismile poczuł, jak pot ścieka mu po ciele; chwiał się, oddychał z wielkim trudem. Gdy odzyskał już pełną świadomość, spojrzał na płótno.
— Jakie to piękne — wyszeptała Sarise.
Obraz zdumiał go i przeraził. Ukośne linie kompozycyjne przyprawiały o zawrót głowy, zamazane smugi kolorów, ciężkie, oleiste niebo wiszące posępnie nad horyzontem — nie wyglądało to jak scena, którą malował. I, co gorsze, nie wyglądało to na dzieło, które mógłby stworzyć Therion Nismile. Obraz był ciemny i pełen bólu, zmieniony przez zawarty w nim niezamierzony fałsz.
— Nie podoba ci się?
— To nie to, co chciałem namalować.
— Nawet jeśli… jak wspaniale jest, kiedy obraz sam pojawia się na płótnie. Taki piękny…
— Uważasz, że jest piękny?
— Oczywiście. A ty nie?
Patrzył na nią. Obraz? Piękny? Chce mi pochlebić? Nie zna obowiązujących gustów? A może jej się to rzeczywiście podoba? To dziwne, przepełnione bólem dzieło, ponure i obce…
Obce.
— Nie podoba ci się. — Tym razem było to stwierdzenie.
— Nie malowałem od czterech lat. Może powinienem wracać do pracy powoli, stopniowo, szukać właściwej drogi, próbować…
— Zepsułam ci obraz.
— Ty? Nie bądź głupia.
— Jest w nim cząstka mego umysłu, mego sposobu widzenia świata.
— Mówiłem ci. Płótno jest dostrojone do mnie. Mogę malować znajdując się wśród tysięcy ludzi i żaden z nich mi nie przeszkodzi.
— A może rozpraszałam cię, działałam na twoje myśli?
— Nonsens.
— Pójdę na spacer. Spróbuj jeszcze raz, beze mnie!
— Nie, Sarise. Ten obraz jest znakomity. Im dłużej na niego patrzę, tym bardziej mi się podoba. Chodź, wracamy do chaty; wykąpiemy się, zjemy trochę dwikki i będziemy się kochać, dobrze?
Zdjął obraz z ramy, zwinął go. To, co powiedziała, zrobiło na nim większe wrażenie, niż chciał okazać. Coś obcego z pewnością odbiło się wjego płótnie. Ajeśli to ona znalazła jakoś drogę do jego duszy, jeśli to jej ukryta istota, istota Metamorfa, zabarwiła wybiegające z jego duszy impulsy obcym wpływem? W milczeniu szli brzegiem strumienia. Kiedy dotarli do łąki, na której Nismile po raz pierwszy dostrzegł Metamorfa, jego usta przemówiły bez udziału woli.