— Sarise, chciałbym ci zadać pytanie.
— Tak?
Nie potrafił się już powstrzymać.
— Nie jesteś człowiekiem, prawda? Jesteś Metamorfem. Patrzyła na niego zdumiona. Zarumieniła się.
— Mówisz serio? Skinął głową.
— Ja Metamorfem? — Roześmiała się niezbyt przekonująco. — Co za dziki pomysł!
— Odpowiedz, Sarise. Spójrz mi w oczy i odpowiedz.
— To zbyt głupie, Theronie.
— Odpowiedz. Proszę.
— Mam udowodnić, że jestem człowiekiem? Jak?
— Chcę tylko, żebyś mi powiedziała, że jesteś człowiekiem. Lub że nim nie jesteś.
— Jestem człowiekiem.
— Mam w to uwierzyć?
— Nie wiem. A potrafisz? Ja ci odpowiedziałam. — Oczy dziewczyny błyszczały wesoło. — Czy nie czuję się człowiekiem, nie reaguję jak człowiek? Czy mogę być imitacją?
— Może nie potrafię uchwycić różnicy?
— Dlaczego myślisz, ze mogę być Metamorfem?
— Tylko oni mieszkają tu, w dżungli. To się wydaje… logiczne. Nawet jeśli… Słuchaj, otrzymałem odpowiedź. Zadałem głupie pytanie. Zostawmy ten temat, dobrze?
— Jaki ty jesteś dziwny. I złościsz się. Myślisz, że zepsułam ci obraz.
— To nie tak…
— Nie umiesz kłamać, Therionie.
— Zgoda. Coś mi popsuło obraz. Nie wiem co, ale namalowałem nie to, co chciałem namalować.
— Więc spróbuj jeszcze raz.
— Tylko o tym myślę. Pozwól mi się namalować, Sarise.
— Przecież mówiłam ci, że nie chcę!
— Poturbuję właśnie tego. Chcę wiedzieć, co dzieje się w mojej duszy. A to jedyny sposób, żeby się dowiedzieć…
— Namaluj drzewo dwikki. Albo chatę.
— Dlaczego nie ciebie?
— Nie podoba mi się ten pomysł.
— Nie dajesz mi prawdziwej odpowiedzi. Co takiego jest w malowaniu…
— Therionie, proszę.
— Boisz się, że zobaczę na płótnie coś, czego nie chciałbym zobaczyć? Prawda? Że odpowiedź na moje pytanie będzie inna…
— Proszę.
— Pozwól się namalować.
— Nie.
— Więc podaj powód.
— Nie mogę.
— Musisz. — Wyjął nowe płótno. — Tu, na tej łące, teraz. Teraz, Sarise. Stań przy strumieniu. To potrwa tylko chwilę.
— Nie, Therionie.
— Jeśli mnie kochasz, Sarise, pozwól się namalować.
Jakiż to niezdarny szantaż, co za wstyd, że musiałem się do niego uciec — pomyślał. Sarise rozgniewała się, dostrzegł nigdy dotąd nie widziany błysk złości w jej oku. Patrzyli na siebie przez bardzo długą chwilę. Kiedy wreszcie przemówiła, głos miała zimny, zgaszony.
— Nie teraz, Therionie. W chacie. Pozwolę się namalować, jeśli tego żądasz.
Resztę drogi przebyli w milczeniu.
Miał ochotę zapomnieć o całej sprawie. Wiedział, że wymógł jej obietnicę siłą, że popełnił szczególnego rodzaju gwałt; niemal pragnął skapitulować. Powrotu jednak nie było, nie wróciłaby już dawna harmonia, musiał mieć odpowiedź na pytanie, które zadał. Z niepokojem ustawił płótno.
— Gdzie mam stanąć?
— Gdziekolwiek. Przy strumieniu. Przy chacie.
Podeszła do chaty ciężko, powoli. Skinął głową i — nie czując radości — zaczął przygotowywać się do transu. Sarise przyglądała się mu ze smutkiem, miała łzy w oczach.
— Kocham cię! — krzyknął nagle, wchodząc w trans. Ostatnią rzeczą, jaką dostrzegł zamykając oczy, była Sarise — zmieniona, wyprostowana, z błyszczącymi oczami, z uśmiechem.
Kiedy otworzył oczy, obraz był już gotów. Sarise spojrzała na niego nieśmiało, stojąc u wejścia do chaty.
— I co?
— Podejdź. Zobacz sama.
Podeszła. Oglądali obraz razem; po chwili Nismile objął ją mocno. Zadrżała i przytuliła się do niego.
Obraz przedstawiał kobietę z oczami człowieka, a ustami i nosem Metamorfa. Tło było chaotyczne, rozmazane: plamy czerwieni, różu, oranżu.
— Wiesz już, co chciałeś wiedzieć?
— To ty pojawiłaś się na łące? I wtedy, później?
— Tak.
— Czemu?
— Zaciekawiłeś mnie, Therionie. Chciałam się wszystkiego o tobie dowiedzieć. Nigdy nie spotkałam kogoś takiego jak ty.
— Ciągle nie mogę uwierzyć — wyszeptał niemal niedosłyszalnie. Wskazała na obraz.
— Uwierz, Therionie.
— Nie. Nie!
— Teraz znasz odpowiedź.
— Wiem, że jesteś człowiekiem. Ten obraz kłamie!
— Nie kłamie, Therionie.
— Udowodnij to. Zmień się dla mnie. Tu. Teraz. Wypuścił ją z objęć. Odsunął się.
— Zrób to. Zmień się.
Spojrzała na niego ze smutkiem. Nagle — było to całkowicie nieuchwytne — stał, jak niegdyś, przed samym sobą; ostateczny dowód, na który nie było odpowiedzi. Zacisnął zęby; mięśnie jego policzków drżały. Obserwował ją, gdy zmieniała się raz jeszcze, tym razem w coś straszliwego, w potwora z koszmarnego snu: szary krostowaty balon, sflaczała skóra, oczy jak spodki, czarny dziób w kształcie haka; a jeszcze później stał przed nim Metamorf, wysoki, z zapadłą piersią, nie wyróżniający się niczym… i zmienił się w Sarłse: fale kasztanowatych włosów, delikatne ramiona, smukłe, silne uda.
— Nie. Tylko nie to. Żadnych więcej fałszerstw. Zmieniła się w Metamorfa.
Skinął głową.
— Tak. Tak lepiej. Niech już tak zostanie. Jesteś piękniejsza.
— Piękniejsza, Therionie?
— Dla mnie tak. Dla mnie jesteś piękniejsza właśnie taka, prawdziwa. Oszustwo zawsze jest wstrętne.
Sięgnął po jej rękę. Miała sześć palców, długich, wąskich, bez widocznych paznokci i stawów. Jej skóra była jedwabista, z lekkim połyskiem; zupełnie inna niż oczekiwał. Leciutko musnął dłońmi jej smukłe ciało. Stała nieporuszona.
— Powinnam odejść — powiedziała w końcu.
— Zostań ze mną. Zamieszkaj ze mną.
— Nawet teraz?
— Nawet teraz. W swej prawdziwej postaci.
— Ciągle jeszcze mnie pragniesz?
— Bardzo. Czy zostaniesz?
— Kiedy dostrzegłeś mnie po raz pierwszy, chciałam ci się przyjrzeć, zbadać cię, pobawić się z tobą, może nawet wyśmiać cię i zranić. Jesteś wrogiem, Therionie. Twoja rasa to nasi nieprzyjaciele. Na zawsze. Lecz kiedy zamieszkaliśmy razem, zorientowałam się, że nie mam powodu, by cię nienawidzić. Właśnie ciebie, tylko ciebie, człowieka. Rozumiesz?
Głos Sarise dobywał się z obcych ust. Jakie to dziwne — pomyślał. Jak sen.
— Chciałam być z tobą. Gra bez końca, gra na wieczność, rozumiesz? Lecz każda gra kiedyś się kończy. A jednak nadal chcę być z tobą.
— Więc zostań, Sarise.
— Tylko jeśli chcesz mnie naprawdę.
— Już ci powiedziałem.
— Nie przerażam cię?
— Nie.
— Więc namaluj mnie znów, Therionie. Pokaż mnie w swych obrazach, okaż swą miłość na płótnie, Therionie. Wtedy zostanę.
Malował ją dzień po dniu, póki nie zużył wszystkich płócien. Porozwieszał je na ścianach chaty. Sarise pod drzewem dwikka. Sarise na łące. Sarise wśród gęstej wieczornej mgły, Sarise o zmierzchu; zieleń i purpura. Nie potrafił sporządzić nowych płócien, choć próbował. I nie miało to najmniejszego znaczenia. Wędrowali razem, odkrywali dalekie połacie lasu, podróżowali wzdłuż brzegu strumienia i dalej, wzdłuż brzegów innych strumieni. Pokazywała mu nie znane drzewa i kwiaty, stworzenia z dżungli, zębate jaszczurki, mieszkające w grotach złote węże i groźne nieruchawe amorfiboty przesypiające dni w błotnistych jeziorkach. Nie rozmawiali wiele, czas pytań i odpowiedzi minął, słowa nie były im dłużej potrzebne. Dzień następował po dniu, mijały tygodnie, w tej pozbawionej pór roku krainie nie potrafili mierzyć czasu. Minął miesiąc — a może sześć miesięcy? — i nie spotkali nikogo. Dżungla, jak twierdziła Sarise, pełna była Metamorfów, lecz trzymali się z daleka, może zostawili ich w spokoju na zawsze?