Co teraz?
Drżąc, pocąc się, czując suchość w gardle, Haligome zamknął okno i opadł na kanapę. Nie miał pojęcia, co powinien teraz zrobić. Zgłosić się do władz? Przyznać się do zbrodni, poddać się i iść do więzienia — czy gdzie tam wysyła się zbrodniarzy? Nie był na to przygotowany. Czytał historie o zbrodniach i o karach, stare mity, dawne baśnie, lecz z tego, co wiedział, mordercy wymarli na Majipoorze dawno, dawno temu, a mechanizmy ich wykrywania i karania zardzewiały i rozpadły się w pył. Czuł się zabytkiem, czuł się człowiekiem pierwotnym. Znał słynną opowieść o kapitanie pewnej nieszczęsnej ekspedycji na Morze Zewnętrzne, który zrzucił z pokładu członka załogi, kiedy ten kogoś zabił. Haligome nie potrafił uwierzyć w takie szaleńcze i nieprawdopodobne opowieści. Lecz teraz, bezmyślnie i bez najmniejszego wysiłku, on sam stał się postacią z takiej legendy, potworem, który odebrał życie bliźniemu. Wiedział, że w jego życiu wszystko się zmieniło.
Przede wszystkim powinien opuścić gospodę. Jeśli ktoś widział wypadającego przez okno Gleima — co było mało prawdopodobne, budynek przylegał do brzegu rzeki, Gleim wypadł przez okno od tyłu i woda wciągnęła go niemal natychmiast — to jacyś przedstawiciele prawa pojawią się tu zaraz, nie ma wiec sensu na nich czekać. Haligome spakował szybko swą niewielką torbę, sprawdził, czy w pokoju nie pozostało nic należącego do Gleima, i zszedł na dół. Recepcjoniście, Hjortowi, oświadczył:
— Chcę zapłacić rachunek.
Wysiłkiem woli zmusił się do milczenia. Nie czas na błyskotliwe odżywki, które ułatwiłyby Hjortowi zidentyfikowanie go. Zapłać rachunek i wynoś się jak najszybciej, powiedział do siebie. Czy Hjort widział, jak gość ze Stee wchodzi do jego pokoju? Cóż, jeśli nawet tak, to szybko zapomni i gościa ze Stee, i jego samego, jeśli tylko Haligome nie uczyni nic, co pomogłoby Hjortowi go zapamiętać. Recepcjonista przygotował rachunek, Haligome wręczył mu pieniądze, usłyszał automatyczne: „Proszę nas znów odwiedzić”, odpowiedział w sposób równie standardowy — i już był na ulicy, szybkim krokiem oddalając się od rzeki. Wiał od niej silny, słodki wiatr. Słońce świeciło mocno, było ciepło. Lata minęły od czasu, gdy Haligome był w Vugel po raz ostatni, i w innych okolicznościach chętnie poświęciłby parę godzin, by odwiedzić słynny Plac Klejnotów, obejrzeć znane freski wykonane techniką psychoobrazu wraz z resztą lokalnych cudów, ale nie była to odpowiednia chwila, żeby bawić się w turystę. Pośpieszył na dworzec i kupił bilet w jedną stronę do Stee.
W podróży wokół zboczy Zamkowej Góry towarzyszyły mu strach, niepewność i poczucie winy.
Uspokoił się, gdy ujrzał znajome, niewiarygodnie rozległe przedmieścia gigantycznego Stee. Dom oznaczał bezpieczeństwo. Z każdym dniem, w miarę jak zbliżał się do centrum, stawał się coraz spokojniejszy. Oto ogromna rzeka, od której miasto wzięło swą nazwę, spływająca z Góry zaskakująco bystrym nurtem. Oto gładkie, lśniące fasady Gmachów Nadbrzeżnych, wysokich na czterdzieści pięter i długich na kilometry, oto Most Kinnikena, Wieża Thimina, oto Pole Wielkich Kości. Dom! Niesłychana żywotność i siła Stee, której doświadczył podróżując z dworca do domu na przedmieściach, podtrzymała go na duchu. Z pewnością tu, w mieście, które miało szansę stać się największe na Majipoorze — mieście stale rozrastającym się dzięki staraniom pochodzącego stąd Koronala Lorda Kinnikena — będzie bezpieczny, uchroni się przed mrocznymi konsekwencjami szalonego czynu popełnionego w Vugel, niezależnie od tego, jakie miałyby to być konsekwencje. Uściskał żonę, dwie młodsze córki oraz wysokiego, silnego syna. Rodzina z pewnością dostrzegła jego zmęczenie i napięcie, potraktowano go bowiem z aż przesadną delikatnością, jakby po powrocie z podróży zrobił się kruchy i wrażliwy. Przynieśli mu wino, fajkę i kapcie, krzątali się wokół niego, nie zadawali żadnych pytań, za to zasypali lokalnymi ploteczkami. Przy kolacji Haligome oznajmił:
— Mam wrażenie, że załatwiłem z Gleimem wszystko. Sądzę, że jest nadzieja na szczęśliwe rozwiązanie naszych problemów.
I sam prawie w to uwierzył.
Czy da się w jakiś sposób udowodnić mu to morderstwo, jeśli po prostu będzie milczał? Wątpił, by istnieli jacyś świadkowie. Władze bez problemu mogłyby ustalić, że on i Gleim zgodzili się na spotkanie w Vugel, na neutralnym gruncie, celem przedyskutowania rozbieżności w ocenie pewnych problemów w interesach, lecz co dalej? „Zjedliśmy lunch, wypiliśmy sporo wina, doszliśmy do porozumienia, a potem poszedłem sobie. Kiedy odchodziłem, sprawiał wrażenie mocno podpitego”. I biedny Gleim, zarumieniony, z żołądkiem pełnym mocnego wina z Muldemar, pewnie zbytnio wychylił się z okna, może chciał obejrzeć sobie jakąś piękną arystokratyczną damę, zażywającą przejażdżki po rzece… Nie, nie, niech sami się nad tym zastanawiają, powiedział sobie Haligome. „Spotkaliśmy się na lunchu, doszliśmy do porozumienia, a potem odszedłem” — i nic ponadto. Któż może udowodnić, że było inaczej?
Następnego dnia poszedł do biura i zajął się interesami, jakby w Vugel nie zdarzyło się nic szczególnego. Nie mógł pozwolić sobie na luksus rozważania w kółko sprawy morderstwa. Miał kłopoty, niemal zbankrutował, zaciągnął zbyt wielkie pożyczki, stosunki z głównymi klientami nie układały się najlepiej. A wszystko przez Gleima. Jeśli raz sprzedasz towar kiepskiej jakości, masz kłopoty przez bardzo długi czas i nikogo nie obchodzi, że jesteś niewinny. Bez rekompensaty od Gleima — i nie mogąc już na nią liczyć — jedynym wyjściem, jakie widział przed sobą Haligome, była ciężka praca, próba odbudowania zaufania klientów, których zaopatrywał w maszyny precyzyjne, i powstrzymywanie wierzycieli do czasu, aż sprawy ułożą się lepiej.
Trudno było mu nie myśleć o Gleimie. W ciągu pierwszych kilku dni jego imię pojawiało się często i za każdym razem Haligome musiał czynić wysiłki, by ukryć swoją reakcję. Wszyscy wokół wydawali się rozumieć, że Gleim zrobił z niego durnia, i wszyscy starali się okazać mu sympatię. Samo to już dodawało mu odwagi. Lecz każda rozmowa wydawała się obracać wokół Gleima — skąpstwa Gleima, sprytu Gleima, bezwzględności Gleima — i Haligome ciągle czuł się wyprowadzony z równowagi. Imię Gleima oblegało go ze wszystkich stron. „Gleim!” — mówił ktoś, i Haligome sztywniał. „Gleim!” — i napinały mu się mięśnie policzków. „Gleim!” — i chował za siebie dłonie, jakby można było po nich poznać, że należą do mordercy. Wyobrażał sobie, jak po prostu ze zmęczenia wyjawia któremuś klientowi: „Zabiłem go, wie pan? Wypchnąłem go z okna gospody w Vugel”. Jak łatwo byłoby mu wypowiedzieć te słowa, gdyby choć na chwilę się zapomniał!
Myślał o oczyszczającej duszę pielgrzymce na Wyspę. Ale nie teraz, może później, teraz każdą chwilę musiał poświęcić interesom, inaczej jego firma upadnie, a rodzina będzie żyła w ubóstwie. Myślał także o wyjawieniu wszystkiego władzom i o dojściu z nimi do porozumienia, które pozwoli mu dokonać jakiegoś zadośćuczynienia za morderstwo bez konieczności wycofania się z interesów. Grzywna? Ale jak teraz mógłby pozwolić sobie na grzywnę? I czy skończyłoby się tylko na tym? Ostatecznie Haligome nie zrobił nic, próbował tylko zapomnieć o morderstwie. Przez jakiś tydzień czy dziesięć dni myślał nawet, że może mu się to udać. A potem nadszedł pierwszy sen.