Nawiedził go w nocy po Dniu Morza, w drugim tygodniu lata. Haligome wiedział od razu, że to mroczne, bolesne przesłanie. Spał trzecim snem, najgłębszym, który przychodzi tuż przed świtem, gdy odkrył, że idzie polem pełnym błyszczących, śliskich, pożółkłych zębów, chrzęszczących i przesuwających mu się pod butami. Powietrze było gęste, nieświeże, szare — mdłe powietrze bagien; z nieba zwisały długie pasma jakiejś mięsistej substancji, które ocierały się mu o twarz i ramiona, pozostawiając na nich lepkie, palące boleśnie pasma. W uszach dzwoniła mu ciężka cisza złego przesłania, sprawiająca wrażenie, że materia świata ściśnięta jest zbyt ciasno. W dali słyszał drwiący śmiech. Z góry padało nieznośnie jaskrawe światło. Zdał sobie sprawę, że znajduje się wśród liści żarłocznej rośliny — wstrętnego, żywiącego się mięsem stworu z dalekiego Zimroelu. Widział kiedyś takie, pokazywane wśród osobliwości w Pawilonie Kinnikena. Lecz tamte miały tylko trzy do czterech metrów średnicy, ta zaś wielkością dorównywała całej dzielnicy, on zaś był uwięziony w jej koszmarnym wnętrzu. Biegł, jak mógł najszybciej, by nie ześlizgnąć się w mielące wszystko bezlitośnie zębiska.
— A więc tak to będzie — pomyślał, unosząc się świadomością ponad koszmar i przyglądając mu się beznamiętnie. — To pierwsze przesłanie. Król Snów nie przestanie mnie już torturować.
Nie miał gdzie się ukryć. Zęby miały oczy, które były oczami Gleima; Haligome wspinał się, ślizgał i pocił, rzucił się przed siebie i spadł między nie, one zaś poraniły mu dłonie; kiedy dostrzegł na nich krew, nie były to już jego doskonale znane dłonie, lecz małe blade dłonie Gleima, nie pasujące do jego ramion. Znów upadł, znów zraniły go zęby, znów nastąpiła ta straszna metamorfoza, i jeszcze raz, i jeszcze… Biegł przed siebie, szlochając i jęcząc, na pół Gleim, na pół Haligome, aż obudził się i stwierdził, że siedzi drżący, oblany potem, ściskając udo zdumionej żony jak ostatnią deskę ratunku.
— Przestań — szepnęła żona. — To boli. Co się stało? Co się stało?
— Sen… koszmar…
— Przesłanie? — spytała. — Tak, to musiało być przesłanie. Czuję jego zapach w twoim pocie. Och, Sigmar, co się stało?
Haligome zadrżał gwałtownie.
— Musiałem coś zjeść. Mięso smoka morskiego… było suche, nieświeże…
Chwiejnie wyszedł z łóżka i wypił trochę wina, które go uspokoiło. Żona wytarła mu spocone czoło, tuliła go i pieściła, aż nieco rozluźnił się, lecz bał się zasnąć znowu; leżał bezsennie aż do rana, wpatrując się w szarawą ciemność. Król Snów! Więc taka miała być jego kara. Rozważył ponuro rysujące się przed nim możliwości. Zawsze wierzył, że Król Snów to postać z legendy, którą straszy się dzieci. Tak, oczywiście, opowiadano, że mieszka na Suyraelu, że jego tytuł jest dziedziczny w rodzinie Barjazidów, że Król i jego przyboczni czuwają nocami, poszukując win śpiących, a kiedy znajdą duszę winną przestępstwa, torturują ją — takie słyszało się bajki. Haligome nie znał nikogo, kto otrzymałby kiedykolwiek przesłanie od Króla Snów. Sądził, że raz zdarzyło mu się otrzymać przesłanie od Pani, lecz nie był pewny; w każdym razie było ono zupełnie inne. Pani przemawiała w sposób bardzo ogólny, Król Snów zaś dawał ponoć o sobie znać prawdziwym bólem — lecz czy rzeczywiście mógł śledzić, co dzieje się na całej wielkiej, tętniącej życiem planecie? Wśród miliardów istot, z których nie wszystkie przecież miały czyste sumienia?
Być może to tylko niestrawność, powiedział sobie Haligome.
Kiedy następna noc, a potem kolejna, minęły spokojnie, zaczął nieśmiało wierzyć, że jego koszmar był tylko przypadkiem. Może zatem Król jest jednak tylko legendą? Lecz w Dniu Drugim otrzymał kolejne, niewątpliwe przesłanie.
Ten sam milczący dźwięk dzwonów. To samo nieznośnie ostre światło, oświetlające pejzaż snu. Wizerunki Gleima, śmiech i echa, pęcznienie i kurczenie się materii wszechświata, nieznośna lekkość, mdlące uczucie wznoszenia się. Haligome jęczał. Schował twarz w poduszkę, walczył o oddech. Nie śmiał się obudzić, bo gdyby się obudził, zdradziłby swą rozpacz przed żoną, a żona poradziłaby mu, by zasięgnął porady tłumaczki snów, a tego przecież nie mógł zrobić. Każda tłumaczka warta pieniędzy za poradę poznałaby od razu, że ma kontakt z duszą przestępcy, a co wtedy? Więc znosił ten koszmar, aż jego siła zmniejszyła się, i dopiero wtedy się obudził. Leżał bezwładny, drżący, aż do ranka.
Taki był koszmar w Dniu Drugim. Dzień Czwarty okazał się jeszcze gorszy. Haligome wzleciał w powietrze, spadł i nadział się na sam szczyt Zamkowej Góry, ostry jak włócznia, zimny jak lód, i leżał tam przez całe godziny, podczas gdy ptaki gihorny z twarzami Gleima szarpały mu wnętrzności i polewały rany palącymi odchodami. Dzień Piąty przespał dość spokojnie, chociaż był napięty i wystrzegał się snów, Dzień Gwiazd także nie przyniósł przesłania, za to w Dzień Słońca Haligome płynął przez ocean gęstej krwi; wypadły mu zęby, a palce zmieniły się w cienkie paski ciała, miękkiego jak ciasto. Dzień Księżyca i Dzień Drugi przyniosły pomniejsze koszmary, a rankiem w Dniu Morza żona powiedziała:
— Te twoje sny nie znikły. Sigmarze, coś ty takiego zrobił?
— Zrobił? Nic nie zrobiłem!
— Czuję, że noc w noc masz przesłania! Wzruszył ramionami.
— Potęgi, które nami rządzą, popełniły jakiś błąd. To musi się zdarzać od czasu do czasu — sny przeznaczone dla kogoś napastującego dzieci z Pendiwane trafiają do handlarza maszynami precyzyjnymi w Stee. Prędzej czy później Potęgi poznają swój błąd i zostawią mnie w spokoju.
— Ajeśli nie zostawią? — Żona przyjrzała mu się przenikliwie. — A jeśli te sny są przeznaczone dla ciebie?
Zastanawiał się, czy zna prawdę. Wiedziała przecież, że pojechał do Vugel na rozmowę z Gleimem, całkiem prawdopodobne — choć Bogini jedna wie, skąd mogła się tego dowiedzieć — że wie już, iż Gleim nie wrócił do domu w Gimkandale, a teraz jej mąż cierpł przesłania od Króla Snów; nic prostszego niż wyciągnąć z tego właściwe wnioski. Czyje wyciągnęła? I jeśli tak, to co zrobi? Doniesie na męża? Choć go kocha, może tak postąpić, bo jeśli udzieli schronienia mordercy, ściągnie zemstę Króla także na własne sny.
— Jeśli nadal będę miał przesłania, poproszę urzędników Pontifexa o wniesienie sprawy w moim imieniu — powiedział.
Tego, oczywiście, nie mógł zrobić. Więc próbował walczyć z koszmarami, stłumić je tak, by nie budziły podejrzeń śpiącej obok niego kobiety. W przedsennych medytacjach instruował się, aby być spokojnym, zaakceptować obrazy, które mogą się pojawić, traktować je wyłącznie jako fantazje wzburzonego ducha, a nie jako prawdę, z którą trzeba sobie jakoś poradzić. A jednak gdy przyśniło mu się, że szybuje nad oceanem ognia i od czasu do czasu zanurza się w nim po kostki, nie potrafił powstrzymać się od krzyku, a kiedy z jego ciała wyrosły igły, tak że wyglądał jak manculain, kolczaste zwierzę z pustyń południa, którego nie sposób dotknąć, jęczał i błagał we śnie o litość, kiedy zaś spacerował w ogrodach Lorda Havilbove przy Barierze Tolignan i przepiękne rośliny zmieniły się nagle w zębate potworki, nieopisanie obrzydliwe, zapłakał i oblał się potem, który przemoczył materac. Żona nie zadawała mu więcej pytań, tylko przyglądała mu się niepewnie. Zaczęła sprawiać wrażenie, jakby siłą powstrzymywała się od zapytania go, jak długo jeszcze ma zamiar znosić te ingerencje w swoją psychikę.