Gleim spytał w końcu:
— Co działo się z tobą później? Dlaczego zniknąłeś?
— Król Snów chłostał moją duszę strasznymi przesłaniami, torturował mnie tak, że ukryłem się w Normorku, a kiedy tam mnie odnalazł, uciekałem dalej z miejsca na miejsce, aż w końcu znalazłem się na Wyspie jako pielgrzym.
— Czy Król ściga cię nadal?
— Od czasu do czasu mam przesłania. — Haligome potrząsnął głową. — Lecz są one bezużyteczne. Cierpiałem, odbyłem pokutę, lecz to także nie ma najmniejszego znaczenia, nie czuję się bowiem winny tego, czego dokonałem w chwili szaleństwa. Tysiące tysięcy razy żałowałem, że to się stało, ale nie potrafię poczuć się odpowiedzialny za śmierć twojego ojca. Doprowadził mnie do wściekłości, popchnąłem go, wypadł przez okno, ale ten czyn nie ma żadnego związku z tym, jak zawsze żyłem, a więc nie był mój.
— Tak to czujesz, prawda?
— Prawda. I te lata tortur, koszmarów… Jaki był ich cel? Gdybym powstrzymał się od zabójstwa ze strachu przed Królem, cały ten system kar miałby jakiś sens, aleja nie myślałem o niczym, a już z pewnością nie o Królu Snów, więc zasada, dla której zostałem ukarany, wydaje mi się bezsensowna. Tak jak i pielgrzymka; nie przybyłem tu, by dać zadośćuczynienie za zbrodnię, lecz by ukryć się przed Królem i jego przesłaniami — i chyba udało mi się osiągnąć ten cel. Lecz ani skrucha, ani cierpienia nie przywrócą życia twojemu ojcu, więc cała ta zagadka nie ma rozwiązania. No już, zabij mnie i niech to się skończy?
— Zabij? — powtórzył Gleim.
— Czyż nie tego chcesz?
— Kiedy ojciec zginał, byłem chłopcem. Nie jestem już młody, ty jesteś jeszcze starszy, a to wszystko należy już do przeszłości. Chciałem tylko poznać prawdę o jego śmierci, a tę już znam. Dlaczego miałbym cię zabijać? Gdyby miało to przywrócić życie ojcu, może i bym cię zabił, ale — jak sam powiedziałeś — nic nie przywróci mu życia. Nie czuję do ciebie złości i nie mam ochoty doświadczyć cierpień z rąk Króla. Przynajmniej w moim wypadku system ten wykazał więc swoją skuteczność.
— Nie masz ochoty mnie zabić? — Haligome był zdumiony.
— Najmniejszej.
— Rzeczywiście. Teraz to widzę. Dlaczego miałbyś mnie zabijać? Uwolniłoby mnie to od życia, będącego tylko jedną wielką karą.
Tym razem zdumiał się Gleim.
— Czy tak to widzisz?
— Skazałeś mnie na życie.
— Twoja kara skończyła się dawno temu. Ogarnia cię teraz łaska Pani. Przez śmierć mego ojca odnalazłeś swoją drogę do niej.
Haligome nie potrafił powiedzieć, czy Gleim kpi z niego, czy mówi szczerze.
— Widzisz we mnie łaskę? — spytał.
— Widzę.
Potrząsnął głową.
— Wyspa i to, co reprezentuje, nie znaczy dla mnie nic. Przybyłem tu tylko po to, by uciec przed Królem. W końcu znalazłem sobie kryjówkę — nic ponadto.
Gleim przypatrywał mu się nieruchomym wzrokiem.
— Sam się oszukujesz — powiedział w końcu i odszedł.
Czyżby to była prawda? Czyżby oczyścił się z grzechu ł nawet tego nie zrozumiał? Haligome zdecydował, że jeśli tej nocy nawiedzi go przesłanie — a powinno, bo od ostatniego minął już niemal rok — pójdzie nad krawędź Tarasu Oszacowania i rzuci się z niego do morza. I otrzymał tej nocy przesłanie, lecz pochodziło ono od Pani — ciepły, łagodny sen wzywał go na Taras Zwierciadeł. Haligome nadal nie w pełni to wszystko rozumiał i wątpił, czy kiedykolwiek zrozumie. Lecz jego tłumaczka snów powiedziała mu rano, że ma niezwłocznie udać się na wyższy, wspanialszy Taras, bowiem zaczął się kolejny etap jego pielgrzymki.
WŚRÓD TŁUMACZEK SNÓW
Hissune zorientował się już, że jedna historia z Rejestru pociąga za sobą natychmiast potrzebę wytłumaczenia jej przez inną. Skończyła się ponura, lecz pouczająca opowieść o Sigmarze Haligome i Hissune wiedział teraz sporo o tym, jak działa Król Snów, lecz o tłumaczkach, pośredniczkach pomiędzy światem snów a rzeczywistością, dalej miał tylko mgliste pojęcie. Nigdy nie zasięgał ich rady, a własne sny traktował dotąd raczej jak swego rodzaju spektakle niż wieszcze przekazy. Było to wbrew najważniejszej duchowej tradycji Majipooru, ale Hissune doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jego sądy często przeciwstawiają się tradycji. Był tym, kim byt-dzieckiem ulicy, mieszkańcem Labiryntu, dokładnym obserwatorem tego świata, lecz przecież nie jego niewolnikiem.
Na Zimroelu żyje jednak, lub żyła, słynna tłumaczka snów imieniem Tisana. Hissune zetknął się z nią uczestnicząc w drugiej koronacji Lorda Valentine'a. Ta stara, tęga kobieta z Falkynkip odegrała najwyraźniej ważną rolę, pomagając Lordowi Valentine'owi odzyskać utraconą tożsamość. Hissune nie wiedział na ten temat niepewnego, ale z pewnym zmieszaniem przypomniał sobie jej przenikliwe oczy i silną, dominującą osobowość. Z jakiegoś powodu polubiła go; pamiętał, że gdy stał obok niej, czuł się bardzo mały; modlił się, by go nie przytuliła, bo z pewnością zostałby zmiażdżony ojej wielki biust. Powiedziała wtedy: „A oto kolejne zagubione książątko!” Co to miało znaczyć? Myślał czasami, że tłumaczka snów potrafiłaby mu to wszystko wyjaśnić, ale nie poszedł do tłumaczki. Był ciekaw, czy Tisana zostawiła zapis w Rejestrze Dusz. Sprawdził i przekonał się, że zapis istnieje, zrobiony dawno temu, przed pięćdziesięciu laty, kiedy była bardzo młoda i uczyła się dopiero swego zawodu. To był jedyny jej zapis. Był niemal zdecydowany, by go odesłać do archiwum, lecz jakaś cząstka jej osobowości zagnieździła się w jego umyśle nawet w ciągu tej krótkiej chwili, kiedy słuchał fragmentu nagrania. Mogę się czegoś od niej nauczyć, zdecydował, pozwalając, by gwałtowny duch młodej Tisany przejął jego świadomość.
Rankiem tego dnia, w którym Tisana miała przejść Próbę, spadł nagły deszcz i wszyscy wybiegli z kapitularza, by go zobaczyć; nowicjuszki, uczennice, opiekunki i nauczycielki, nawet sama Najwyższa Tłumaczka Inuelda. Tu, na pustyni Równiny Velalisier, deszcz był rzadkim zjawiskiem. Tisana wybiegła razem ze wszystkimi i stała, patrząc na wielkie, czyste krople wody, padające ukośnie z czarnej chmury, która wisiała wysoko nad smukłą wieżą kapitularza, jakby była jej uczepiona. Krople uderzały w wysuszone piaszczyste podłoże z niemal słyszalnym stukotem; ciemne plamy wilgoci tworzyły się już na czerwonawej ziemi. Nowicjuszki, uczennice, opiekunki i nauczycielki zrzuciły ubrania i zażywały kąpieli.
— Pierwszy deszcz od roku — powiedział ktoś.
— To wróżba — szepnęła Freylis, uczennica, która była najbliższą przyjaciółką Tisany. — Będziesz miała łatwą Próbę.
— Czy ty naprawdę wierzysz we wróżby?
— Równie łatwo jest zobaczyć w czymś dobry omen, co zły — stwierdziła Freylis.
— Użyteczne motto dla tłumaczki — powiedziała Tisana i obie się roześmiały. Freylis złapała Tisanę za rękę.
— Zatańcz ze mną — poprosiła.
Tisana potrząsnęła głową. Pozostała pod daszkiem, nie udało się wyciągnąć jej na deszcz. Była wysoką, mocno zbudowaną kobietą, grubokościstą i silną; Freylis, smukła i delikatna, wyglądała przy niej jak mały ptaszek. Taniec na deszczu nie odpowiadał nastrojowi Tisany. Jutro nastąpi uwieńczenie siedmioletnich studiów, a ona nadal nie miała najmniejszego pojęcia o tym, czego wymagać od niej będzie rytuał, lecz czuła przewrotną pewność, że uznają ją za niegodną i odeślą w niełasce do jej małego, prowincjonalnego miasteczka. Strach i to mroczne przekonanie leżały na jej duszy ołowianym ciężarem; w tej sytuacji taniec na deszczu wydawał się jej nazbyt frywolny.