Lecz czas był spokojny, interes szedł kiepsko ł chętni na kupno sklepu jakoś nie pojawiali się na horyzoncie. A poza tym wiele pokoleń jej rodziny mieszkało tu, w Velathys, i porzucić miasto tak po prostu wcale nie byłoby jej łatwo, niezależnie od tego, jak bardzo je znienawidziła. Tak więc Inyanna wstawała co dzień o wschodzie słońca, wychodziła na mały, wyłożony kamykami taras, kąpała się w kadzi deszczówki, którą trzymała specjalnie w tym celu, ubierała się, jadła śniadanie złożone z suszonej ryby i wina, a potem szła na dół otworzyć sklepik. Handlowała czym się tylko dało: belami płótna, glinianymi misami z południa, beczkami przypraw i owocowych konfitur, dzbanami wina, sztućcami z Narabalu, płatami drogiego mięsa smoków morskich, jasnymi, miniaturowymi latarenkami wytwarzanymi w Til-omon i wieloma innymi podobnymi rzeczami. Wiele było takich sklepików w Velathys ł żaden z nich nie prosperował. Od czasu śmierci matki Inyanna prowadziła księgi, inwentaryzowała towary, zamiatała podłogi, czyściła lady, wypełniała rządowe formularze, załatwiała pozwolenia i czuła się tym już strasznie zmęczona. Lecz cóż innego miało jej do zaoferowania życie? Była tylko mało ważną dziewczyną, mieszkającą w mało ważnym miasteczku w wilgotnych, deszczowych górach i przez najbliższe sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt lat nie miała prawa spodziewać się jakichś istotnych zmian w swoim życiu.
Niewielu z jej klientów było ludźmi. Przez dziesięciolecia osiedlali się tu głównie Hjortowie i Liimenowie oraz Metamorfowie; ich prowincja, Piurifayne, leżała niedaleko, na północy za górami, i wielu Zmiennokształtnych osiadło w okolicy Velathys. Inyanna w sposób naturalny traktowała obcych, nawet Zmiennokształtnych, zazwyczaj wprawiających ludzi w zakłopotanie. Żałowała tylko, że tak rzadko widuje przedstawicieli swej rasy i że — choć szczupła i ładna, smukła, delikatna, o chłopięcej figurze — niewielu miała kochanków i nie znalazła do tej pory nikogo, z kim chciałaby się związać na dłużej. Gdyby kogoś takiego znalazła, nie musiałaby już pracować tak ciężko. Z drugiej strony ograniczyłby on jej wolność, zwłaszcza swobodę snucia marzeń, że nadejdzie czas, gdy nie będzie już sklepikarką z Velathys.
Pewnego dnia po południowym deszczu w sklepie pojawiła się dwójka nietutejszych. Byli pierwszymi klientami od kilku godzin. Jeden z nich był niski i tęgi — mały, okrągły człowieczek. Drugi — chudy, blady, wysoki, o kościstej, kanciastej twarzy — wyglądał jak jakiś drapieżnik z gór. Obaj ubrani byli w ciężkie białe szaty, przewiązane jaskrawopomarańczowymi pasami — powiadano, że takie stroje nosi się powszechnie w wielkich miastach na północy. Z pogardą rozejrzeli się po sklepiku, jak ludzie przyzwyczajeni do towarów w znacznie lepszym gatunku.
Niski mężczyzna spytał:
— Czy to pani nazywa się Inyanna Forlana?
— Tak.
Zajrzał w papiery.
— Córka Forlany Hayorn, która była córką Hayorn Inyanny?
— Trafiliście do właściwej osoby. Czy wolno wiedzieć…
— No, wreszcie! — krzyknął wysoki. — Odbyliśmy długą, pełną niewygód podróż. Gdyby tylko pani wiedziała, ile czasu jej szukaliśmy! Rzeką do Khyntoru, z Khyntoru do Dulornu, potem przeprawa przez te cholerne góry — czy tu nigdy nie przestaje padać? — a potem jeszcze wędrówka od domu do domu, od sklepiku do sklepiku i tak przez całe Velathys; pytaliśmy tu i tam…
— 1 to właśnie mnie szukaliście?
— Jeśli może pani dowieść swej tożsamości — tak.
Inyanna wzruszyła ramionami.
— Mam rodzinne dokumenty. Ale czego właściwie panowie ode mnie chcecie?
— Powinniśmy się przedstawić — stwierdził niższy. — Ja nazywam się Vezan Ormus, a mój kolega Steyg; jesteśmy urzędnikami jego wysokości Pontifexa Tyeverasa z Biura Spadków w Ni-moya. — Z bogato zdobionej, skórzanej torby Vezar Ormus wyjął plik papierów, przejrzał je szybko i powiedział:
— Starszą siostrą pani babki była niejaka Saleen Inyanna, która w dwudziestym trzecim roku pontyfikatu Kinnikena, za rządów Koronala Lorda Ossiera, osiedliła się w Ni-moya i wyszła za mąż za niejakiego Helmyota Gayoona, kuzyna trzeciego stopnia księcia.
Inyanna wpatrywała się w niego, nie pojmując ani słowa.
— Nic o tym nie wiem — powiedziała.
— Nie jesteśmy bynajmniej zaskoczeni — wtrącił Steyg. — Zdarzyło się to kilka pokoleń temu. I, bez wątpienia, biorąc pod uwagę wielką odległość i różnicę statusu rodzin, nie było między nimi zażyłych kontaktów.
— Babcia nigdy nie wspominała o bogatych krewnych w Ni-moya.
Vezan Ormus kaszlnął i zerknął w papiery.
— Niech i tak będzie. Helmyot Gavoon i Saleen Inyanna mieli trójkę dzieci, z których najstarsze, córka, odziedziczyło rodzinną posiadłość. Zginęła młodo w wypadku na polowaniu i wszelkie jej dobra przeszły na syna, Gavoona Dilamayne, który umarł w dziesiątym roku panowania Pontifexa Tyeverasa, a więc dziewięć lat temu, nie zostawiając potomka. Od tego czasu posiadłość pozostała nie zasiedlona, podczas gdy prowadzono poszukiwanie prawnych spadkobierców. Trzy lata temu ustalono…
— Że ja jestem spadkobierczynią?
— Tak, rzeczywiście — przytaknął Steyg z szerokim uśmiechem na swej kościstej twarzy.
Inyanna, choć od pewnego czasu spodziewała się takiego obrotu rozmowy, mimo wszystko była zdumiona. Nogi się pod nią ugięły, poczuła suchość w ustach, zdenerwowana podniosła rękę, strącając ze stolika i rozbijając wazę z drogiego serwisu z Alhanroelu. Zawstydzona tą reakcją, opanowała się z wysiłkiem i spytała:
— A co takiego odziedziczyłam?
— Wspaniały dom znany pod nazwą Nissimorn Prospect, położony na północnym brzegu Zimni, oraz trzy posiadłości w Dolinie Steiche, wydzierżawione i przynoszące dochody — oznajmił Steyg.
— Gratulujemy pani — dodał Vezan Ormus.
— A ja gratuluję panom dowcipu. Dziękuję za tę chwilę wesołej zabawy. A teraz, jeśli niczego nie chcecie kupić, to, proszę, wyjdźcie. Muszę popracować nad księgami, zbliża się termin płacenia podatków i…
— Nie wierzy nam pani — przerwał jej Vezan Ormus. — To w pełni zrozumiałe. Przybyliśmy tu z prawdziwie fantastyczną opowieścią, więc nie jest pani w stanie wziąć naszych słów za prawdę. Lecz proszę tylko pomyśleć: jesteśmy mieszkańcami Ni-moya. Czy przemierzylibyśmy tysiące kilometrów, docierając aż do Velathys, tylko po to, by zażartowć sobie z właścicielki niewielkiego sklepu? Proszę sprawdzić — pomachał plikiem papierów i wręczył je Inyannie.
Wzięła je drżącymi rękami. Widok i plany wspaniałej posiadłości wraz z potwierdzeniem prawa własności, genealogia, dokument z pieczęcią Pontifexa, noszący jej imię…
Podniosła wzrok, oszołomiona, nie wiedziała, co myśleć. Słabym, schrypniętym głosem spytała:
— Co powinnam teraz zrobić?
— Procedura jest rutynowa — wyjaśnił jej Steyg. — Musi pani wypełnić dokumenty poświadczające, że jest pani w istocie Inyanną Forlaną, musi pani podpisać zobowiązania opłacenia należnych podatków ze zakumulowanych dochodów, gdy obejmie już pani swą własność, musi pani uiścić opłaty za przekazanie wspomnianego tytułu własności i tak dalej. Poprowadzimy wszystkie sprawy w pani imieniu.