— Opłaty?
— To kwestia kilku rojalów. Oczy Inyanny rozszerzyły się.
— 1 mogę zapłacić ze zakumulowanych dochodów?
— Niestety, nie — oznajmił Vezan Ormus. — Trzeba je wnieść przed przejęciem posiadłości, a dostęp do dochodów uzyskuje pani oczywiście po jej przejęciu, więc…
— Uciążliwa formalność — stwierdził Steyg. — Lecz na dłuższą metę to drobiazg, prawda?
2
Obowiązkowe opłaty wyniosły dwadzieścia rojali. Dla Inyanny była to suma ogromna, równa niemal wszystkim jej oszczędnościom, lecz z przedstawionych dokumentów dowiedziała się, że same ziemie uprawne przynoszą dochód w wysokości dziewięciuset rojali rocznie, a dochodziły do tego jeszcze inne aktywa: posiadłość wraz z całym wyposażeniem, czynsz i opłaty z nieruchomości położone] na brzegu rzeki…
Vezan Ormus i Steyg bardzo pomogli jej przy wypełnianiu wszystkich dokumentów. Inyanną zawiesiła na drzwiach sklepiku napis „Zamknięte do odwołania” — nie traciła przez to wiele w obecnym martwym sezonie — i wraz z gośćmi spędziła popołudnie przy małym biureczku na piętrze; podpisywała papiery, które oni stemplowali imponującą pieczęci^ Pontifexa. Po wszystkim zdecydowała się uczcić swoje szczęście kilkoma szklankami wina wypitymi w gospodzie u stóp wzgórza. Steyg uparł się, że postawi pierwszą kolejkę, przytrzymując jej dłoń zapłacił pół korony za butelkę najlepszego wina palmowego z Pidruid. Inyanna aż westchnęła, widząc jego rozrzutność, lecz po chwili przypomniała sobie, że stała się osobą zamożną i kiedy wypili pierwszą butelkę, zamówiła następną. Gospoda była zatłoczona, głównie przez Hjortów, siedziało w niej także kilku Ghayrogów; urzędnicy z pomocy najwyraźniej niezbyt dobrze bawili się w tym towarzystwie, od czasu do czasu podnosili nawet dłonie do nosów, jakby dokuczał im zapach obcych istot, więc żeby odwrócić ich uwagę Inyanna raz za razem powtarzała, jaka jest wdzięczna za to, że narazili się na niewygody szukając jej nawet tu, w dalekim Velathys.
— Taką mamy pracę! — zaprotestował Vezan Ormus. — W naszym świecie każdy czci Boginię, wypełniając nałożone na niego codzienne obowiązki. Ziemia leżała odłogiem, wielki dom pozostawał nie zamieszkany, a spadkobierca tych dóbr żył gdzieś w niewiedzy i ubóstwie. Prawo wymaga, by tego rodzaju niesprawiedliwości zostały naprawione. Na nas spadł przywilej ich naprawienia.
— Mimo to, dziękuję. — Inyanna, zarumieniona od nadmiaru wina, pochylała się ku mężczyznom niemal kokieteryjnie, raz ku jednemu, raz ku drugiemu. — Dla mnie naraziliście się na wielkie niewygody i na zawsze będę waszą dłużniczką. Jeszcze butelkę wina?
Zmrok zapadł na długo przedtem, nim wreszcie opuścili gospodę. Świeciło kilka księżyców, otaczające miasto góry, zewnętrzne szczyty wielkiego pasma Gonghar, w ich zimnym świetle wyglądały jak kolumny czarnego lodu. Inyanna odprowadziła gości do hotelu na Dekkeret Plaża; pod wpływem radości i wina omal nie wprosiła się do nich na noc. Lecz oni najwyraźniej jej nie pragnęli, być może nawet obawiali się takiej możliwości, bowiem grzecznie i z wielką zręcznością pozbyli się jej przy wejściu. Zataczając się lekko ruszyła więc pnącą się stromo w górę uliczką do domu, a potem wyszła na taras zaczerpnąć świeżego powietrza. Szumiało jej w głowie od nadmiaru wina, nadmiaru rozmów i od tej szokującej wiadomości! Rozejrzała się wokół, patrząc na swe rodzinne miasto: rząd za rzędem małych, krytych dachówką domków o zdobionych stiukiem ścianach, schodzących w dół zboczami Basenu Velathys, kilka zaniedbanych parków, place i parę rezydencji, na wschodzie nędzny zameczek księcia. Droga otaczała miasto jak obroża, a dalej były już tylko potężne góry. Rozmieszczone po bokach kamieniołomy, z których pochodził marmur, wyglądały jak rany… Z domu na szczycie wzgórza Inyanna widziała to wszystko bardzo wyraźnie. Żegnaj, Velathys. Nie jest ani piękne, ani brzydkie, pomyślała, to po prostu miejsce na ziemi: spokojne, wilgotne, nudne, zimne, zwykłe, znane z pięknych marmurów i zdolnych kamieniarzy i niemal z niczego więcej — prowincja prowincjonalnego kontynentu. Zrezygnowana, tu chciała przeżyć życie. Lecz teraz, gdy zdarzył się cud, nieznośna wydawała się jej myśl, by zostać w miasteczku choćby godzinę dłużej niż to konieczne — przecież czekało na nią wspaniałe Ni-moya. Ni-moya! Ni-moya!
Spała źle. Rankiem spotkała się z Vezanem Ormusem i Steygiem w biurze notariusza obok banku, tam też przekazała im sakiewkę zniszczonych monet jednorojalowych, w większości starych; niektóre były bardzo stare, z wyobrażonymi na nich twarzami Kinnikena, Thimina i Ossiera. Była wśród nich nawet moneta z czasów rządów wielkiego Confalume'a, licząca sobie wiele stuleci. Dostała za to kartkę papieru — pokwitowanie przyjęcia dwudziestu rojalów na poczet opłat skarbowych. Reszta dokumentów, wyjaśnili, musi zostać kontrasygnowana i uwierzytelniona w Ni-moya. Ale wszystkie wyślą do niej, gdy tylko uprawomocni się przeniesienie własności — będzie wtedy mogła przyjechać do Ni-moya i objąć w posiadanie swe dziedzictwo.
— Kiedy skończą się te wszystkie formalności — oznajmiła wielkodusznie — zaproszę was na miesiąc uczt i polowań w moich posiadłościach.
— Och, nie — powiedział cicho Vezan Ormus. — Nie wypada, by ludzie tacy jak my spotykali się na gruncie towarzyskim z panią na Nissimorn Prospect. Ale rozumiemy pani uczucia i dziękujemy za łaskawość.
Zaprosiła ich więc na obiad, lecz powiedzieli, że muszą jechać. Mają skontaktować się jeszcze z kilkoma spadkobiercami, muszą udać się do Narabal, Til-omon i Pidruid; minie wiele miesięcy, nim znów zobaczą swe żony. Rozczarowana ich słowami, Inyanna spytała, czy ma to oznaczać, że jej sprawa będzie czekać na załatwienie przez cały ten czas?
— Ależ nie — wyjaśnił Steyg. — Wyślemy dokumenty przez kuriera do Ni-moya jeszcze dziś wieczorem. Postępowanie spadkowe zacznie się tak szybko, jak to tylko możliwe i nasze biuro powinno skontaktować się z panią… och, powiedzmy, za siedem do dziewięciu tygodni.
Poszła z nimi do hotelu. Czekała na dworze, gdy się pakowali, a potem odprowadziła ich do ślizgacza i stała na ulicy, machając, gdy odjeżdżali drogą prowadzącą na południowo-wschodnie wybrzeże. Później otworzyła sklep. Tego popołudnia miała dwóch klientów — jeden kupił gwoździ za osiem wag, drugi sztuczny aksamit, trzy metry po sześćdziesiąt wag metr. Całodzienny obrót zamknął się więc sumą mniejszą niż dwie korony, ale wcale się tym nie zmartwiła. Wkrótce i tak będzie bogata!
Minął miesiąc, lecz biuro w Ni-moya milczało. Drugi miesiąc — i nadal nic się nie działo.
Cierpliwość, z jaką Inyanna znosiła Velathys przez dziewiętnaście lat, brała się głównie z poczucia beznadziejności, ze zwykłej rezygnacji. Lecz teraz, gdy zaświtała jej nadzieja na wielką zmianę, po cierpliwości nie został nawet ślad. Ręce jej drżały, bez końca chodziła po pokoju, bezustannie zaglądała w kalendarz. Lato z jego codziennymi deszczami skończyło się, nadeszła chłodna, sucha jesień, kiedy na zboczach wzgórz liście nabierają koloru płomienia. Żadnych wiadomości. Nadeszła wietrzna zima, podczas której masy wilgotnego powietrza dryfują na południe znad doliny rzeki Zimr, przez terytorium Metamorfów, by zderzyć się z chłodnymi wiatrami znad gór; na najwyższych szczytach Gonghars leżał śnieg, uliczkami Velathys płynęły strumienie błota i… ani słowa z Ni-moya. Inyanna coraz częściej myślała o swoich dwudziestu rojalach i strach mieszał się w jej duszy z wściekłością. Dwudzieste urodziny uczciła samotnie, pijąc kwaśne wino i rozmyślając, na co wyda dochody z Nissimorn Prospect. Z pewnością Vezan Ormus i Steyg odesłali dokumenty do biura Pontłfexa, lecz bez wątpienia papiery leżą na jakimś zakurzonym biurku czekając, by ktoś do nich zajrzał, podczas gdy w ogrodzie w jej posiadłości rozrastają się chwasty.