Выбрать главу

Nurtem rzeki płynęła tygodniami, mijając Verf i Stroyn, i Lagomandino, i dziesiątki innych miast, z których w pamięci pozostały jej tylko nazwy. Statek stał się dla niej całym światem. W dolinie Zimni pogoda była łagodna, nie rozróżniało się niemal pór roku, łatwo było stracić poczucie czasu. Inyanna miała wrażenie, że ciągle jest wiosna, chociaż wiedziała, że to już lato, późne lato, i że podróżuje już ponad pół roku. Być może nigdy nie dotrze na miejsce, być może los sprawił, że zawsze będzie w drodze, nie doświadczając niczego, nie osiadając nigdzie. Nic nie szkodzi. Zaczynała zapominać, kim była i kim jest. Gdzieś tam istniał sklepik, który należał do niej, gdzieś tam znajdowała się posiadłość, która będzie należeć do niej, gdzieś tam istnieje też młoda, pochodząca z Velathys kobieta, Inyanna Forlana; lecz wiedza ta rozpłynęła się w czystej świadomości żeglugi poprzez nie kończący się Majipoor.

Pewnego dnia, nagle, chyba już po raz setny, jakieś miasto pojawiło się na brzegu Zimru. Na pokładzie statku wszczął się ruch, ludzie biegli do burt, wpatrywali się w zamgloną dal. Inyanna usłyszała głosy: „Ni-moya! Ni-moya!” i już wiedziała, że jej podróż dobiegła kresu, że skończyła się wędrówka, że dotarła do swego prawdziwego domu — miejsca, do którego miała dziedziczne prawo.

3

Była wystarczająco mądra, by wiedzieć, że próba poznania Ni-moya pierwszego dnia miałaby tyle sensu, co próba policzenia gwiazd. Ni-moya było dwadzieścia razy większe od Velathys, rozciągało się na setki kilometrów po obu brzegach Zimni i Inyanna zdawała sobie sprawę, że można tu przeżyć życie i nadal potrzebować mapy, żeby znaleźć drogę. Doskonale. Opanowała zdumienie i panikę spowodowaną dostrzeganym wszędzie groteskowym nadmiarem wszystkiego. Pozna to miasto krok po kroku. Ta podjęta z zimną krwią decyzja oznaczała początek jej transformacji w prawdziwą mieszkankę Ni-moya.

Niemniej jednak trzeba było uczynić pierwszy krok. Statek przycumował, jak się jej zdawało, na południowym brzegu Zimru. Kurczowo ściskając niewielką torbę Inyanna przyglądała się ogromnej przestrzeni wody — której poziom był wysoki, bo do Zimru wpływało tu kilka pomniejszych rzek — i wzdłuż wszystkich brzegów dostrzegła miasta. Które z nich to Ni-moya? Gdzie jest biuro Pontifexa? Jak odnajdzie swoją ziemię, swą posiadłość? Świecące znaki wskazywały promy odchodzące w różnych kierunkach, lecz zmierzały one do miejsc o nazwach takich jak Gimbeluc, Istmoy, Trelain, Strand Vista. To chyba nazwy przedmieść, pomyślała. Nie ma oznaczenia promu do Ni-moya, bo wszystko to — to właśnie Ni-moya!

— Zgubiłaś się? — spytał ktoś wysokim, ostrym głosem.

Inyanna odwróciła się i dostrzegła dziewczynę, która także płynęła tym statkiem, młodszą od niej o dwa-trzy lata, o brudnej twarzy i prostych włosach ufarbowanych na przedziwny lawendowy kolor. Zbyt dumna, lub być może zbyt zawstydzona, by przyjąć od niej pomoc (nie była pewna swych motywów), tylko potrząsnęła głową i odwróciła wzrok czując, że policzki jej płoną.

Dziewczyna powiedziała jeszcze:

— Informacja znajduje się za kasami — i znikła wśród śpieszącym ku promom tłumów.

Inyanna ustawiła się w kolejce do informacji, podeszła w końcu do okienka i wsadziła głowę w elastyczny kaptur łącznościowy.

— Informacja — odezwał się głos.

— Urząd Pontifexa, Biuro Spadków.

— Nie ma na liście takiego biura.

— A więc Urząd Pontifexa.

— Promenada Rodamaunt, Strelain.

Nieco zaniepokojona, kupiła bilet na prom do Strelain; kosztował jedną koronę i dwadzieścia wag. Pozostały jej dokładnie dwa rojale. Być może zdoła się za nie utrzymać przez kilka tygodni, Ni-moya z pewnością jest droga. A później? Odziedziczyłam Nissimorn Prospect — powiedziała sobie z radością i wsiadła na prom. Trochę tylko martwiła się, że informacja nie ma adresu Biura Spadków.

Było wczesne popołudnie. Z rykiem syreny prom łagodnie odbił od brzegu. Inyanna przechyliła się przez reling, wpatrując się z zachwytem w widoczne na przeciwległym brzegu miasto. Każdy gmach sprawiał wrażenie świecącej własnym światłem białej wieży, budynki wznosiły się tarasowo ku zielonym wzgórzom na północy. Obok schodów na niższe pokłady, na słupie, umieszczona była mapa. Zorientowała się z niej, że Strelain to centralny dystrykt miasta, znajdujący się naprzeciwko dworca promowego zwanego Nissimorn. Urzędnicy Pontifexa powiedzieli, że jej posiadłość leży na północnym brzegu, więc, skoro nazywa się Nissimorn Prospect, musi leżeć naprzeciw Nissimorn i powinna znajdować się w samym Strelain, być może gdzieś wśród lasów widocznych na północnym wschodzie. Zachodnie przedmieście nazywało się Gimbeluc, od Strelain oddzielał je jeden z dopływów Zimru o brzegach spiętych wieloma mostami; na wschodzie leżało Istmoy, od południa wpływała rzeka Steiche, niemal tak wielka jak sam Zimr, a miasta na jej brzegach nazywały się…

— Pierwszy raz w Ni-moya? — Znów pojawiła się przy niej dziewczyna o lawendowych włosach.

Inyanna uśmiechnęła się nerwowo.

— Tak. Pochodzę z Velathys. Można by powiedzieć, że przybyłam ze wsi.

— Mam wrażenie, że się mnie boisz.

— Naprawdę? Boję się?

— Nie ugryzę cię. Nawet cię nie oszukam. Nazywam się Liloyve. Jestem złodziejką na Wielkim Bazarze.

— Powiedziałaś: „złodziejką”?

— W Ni-moya to szacowny zawód. Władze nie przydzieliły nam jeszcze licencji, ale też nie przeszkadzają; mamy nawet swój rejestr, jak każda gildia. Pojechałam do Lagomandino, sprzedawałam kradzione towary dla wujka. Uważasz się za lepszą ode mnie czy jesteś tylko taka nieśmiała?

— Ani jedno, ani drugie — stwierdziła Inyanna. — Ale długo podróżowałam sama i chyba odzwyczaiłam się od rozmów z ludźmi. — Znów uśmiechnęła się z wysiłkiem. — Naprawdę jesteś złodziejką?

— Tak. Ale nie kieszonkowcem. Tak się mnie przestraszyłaś! Jak się właściwie nazywasz?

— Inyanna Forlana.

— Podoba mi się. Nie poznałam jeszcze żadnej Inyanny. Przyjechałaś do Ni-moya aż z Velathys? Po co?

— By objąć spadek. Posiadłość, która należała do wnuka starszej siostry mojej babci. Posiadłość ta nazywa się Nissimorn Prospect i leży na północnym brzegu…

Liloyve zachichotała. Usilnie próbowała powstrzymać wybuch śmiechu, ale policzki się jej wydęły, kaszlała, uderzała się dłonią po ustach w niemal histerycznym napadzie wesołości. Opanowała się jednak szybko i przyjrzała Inyannie z łagodną litością.

— W takim razie należysz do rodziny księcia — powiedziała cicho. — Błagam o wybaczenie, że ośmieliłam się do ciebie podejść.

— Rodziny księcia? Nie, oczywiście, że nie. Dlaczego…

— Nissimorn Prospect to posiadłość Calaina, młodszego brata księcia.

Inyanna potrząsnęła głową.

— Nie. Siostra mojej babci…

— Biedactwo, nie ma sensu przetrząsać ci kieszeni. Ktoś już to zrobił.

Inyanna przytuliła do siebie torbę.

— Nie! Chodzi mi o to, że ktoś cię oszukał wmawiając ci, że odziedziczyłaś Nissimorn Prospect.

— Widziałam dokumenty z pieczęcią Pontifexa. Dwaj urzędnicy z Ni-moya osobiście przywieźli je do Velathys. Może i pochodzę z prowincji, ale nie jestem aż tak głupia, by udać się w taką podróż bez żadnego dowodu. Miałam pewne podejrzenia, ale pokazali mi dokumenty. Wypełniłam podania o przeniesienie tytułu własności. Kosztowało mnie to dwadzieścia rojalów, lecz wszystkie papiery były w porządku.