Выбрать главу

— A gdzie zatrzymasz się w Strelain?

— Jeszcze o tym nie myślałam. Chyba w jakiejś gospodzie.

— Oszczędzaj pieniądze. Będziesz ich potrzebowała. Zabieram cię do nas, na Bazar. Rankiem przedstawisz sprawę służbom Pontifexa. Może zdołają odzyskać jakąś część twoich pieniędzy.

4

Od samego początku Inyanna podejrzewała, że mogła paść ofiarą oszustów; myśl ta brzęczała jej w głowie niczym szum zagłuszany piękną muzyką, lecz świadomie starała się nie brać tego pod uwagę — i nawet teraz, gdy szum przeszedł w głośny ryk, nadal zmuszała się do wiary w otrzymany spadek. Ta obszarpana dziewczyna z bazaru, we-dług jej własnych słów zawodowa złodziejka, była niewątpliwie nieufna, jak wszyscy ludzie żyjący we wrogim świecie wyłącznie dzięki sprytowi; niewątpliwie wszędzie węszy wszelkiego rodzaju oszustwa i przestępstwa — nawet tam, gdzie ich nigdy nie było. Zdawała sobie sprawę, że mogła z głupoty popełnić straszliwy błąd, lecz nie widziała jeszcze powodu do rozpaczy. Być może jakimś cudem naprawdę należy do rodziny księcia, być może Liloyve pomyliła właściciela Nissimorn Prospect, a może rzeczywiście pojawiła się w Ni-moya jako ofiara oszustów, wydała ostatnie pieniądze na bezsensowną podróż… no, ale przynajmniej jest w Ntmoya, nie w Velathys, i z tego chociażby warto się cieszyć.

Prom przybił do nabrzeża w Strelain i Inyanna po raz pierwszy mogła obejrzeć z bliska centrum Ni-moya. Jaskrawobiałe wieże stały niemal nad samą wodą; wznosiły się tak wysoko, że aż sprawiały wrażenie chwiejnych i trudno było zrozumieć, dlaczego nie wywracają się do rzeki. Nadchodziła noc. Wszędzie błyszczały światła. Oszołomiona świetnością miasta Inyanna zachowywała spokój lunatyka. „Przybyłam do domu” — powtarzała sobie raz za razem. „Przybyłam do domu, to miasto jest moim domem, czuję się tu jak w domu”. Mimo wszystko, kiedy wśród tłumu podróżnych wędrowali korytarzem do wyjścia na ulicę, starała się iść jak najbliżej Liloyye.

Przy wejściu do dworca promowego stały trzy wielkie metalowe ptaki z oczami z drogich kamieni — gihorna z szeroko rozpostartymi skrzydłami, wielki, głupawy, długonogi hazenmarl i trzeci, którego nazwy nie znała, z ogromnym, wygiętym jak sierp dziobem, spod którego zwisała torba. Mechaniczne figury wykonywały powolne ruchy: wyginały szyje, machały skrzydłami.

— Symbole miasta — powiedziała Liloyye. — Zobaczysz je wszędzie, te wielkie, głupie ptaszyska. Ich oczy są jednak warte fortunę.

— Nikt ich jeszcze nie ukradł?

— Chciałabym mieć tyle odwagi. Wspięłabym się na górę i zwędziła je. Ale coś takiego przyniosłoby ludziom tysiąc lat pecha, przynajmniej tak powiadają. Metamorfowie powstaliby i wyrzucili nas z Majipooru, wieże zawaliłyby się i różne takie głupoty.

— Jeśli nie wierzysz w legendy, dlaczego nie ukradniesz klejnotów? Liloyye w charakterystyczny dla niej sposób prychnęła śmiechem.

— A kto by je kupił? Każdy handlarz natychmiast zorientowałby się, skąd pochodzą, a skoro ciąży na nich klątwa, to nie znajdzie się kupiec; złodziej miałby tylko kłopot, a Król Snów wyłby mu w głowie, aż chciałoby się już tylko krzyczeć. Już wolę mieć w kieszeni kolorowe szkiełka niż oczy ptaków Ni-moya. No, wskakuj! — Otworzyła drzwi małego miejskiego ślizgacza, zaparkowanego przed budynkiem dworca, i wepchnęła Inyannę na siedzenie. Usiadła obok niej, na tablicy wystukała kod płatnika. Pojazd ruszył natychmiast. — Jedziemy dzięki uprzejmości twego arystokratycznego krewnego — dodała jeszcze.

— Jak to? Kogo?

— Calaina, książęcego brata. Użyłam jego kodu. Ukradliśmy go w zeszłym miesiącu i wielu z nas jeździ za darmo. Oczywiście, kiedy nadejdą rachunki, jego kanclerz zmieni kod, ale do tego czasu… rozumiesz?

— Jestem bardzo naiwna — powiedziała Inyanna. — Nadal wierzę, że Pani i Król widzą nasze grzechy, gdy śpimy i wysyłają sny karzące nas za tego rodzaju uczynki.

— Bo masz tak wierzyć — odparła Liloyye. — Zabij kogoś a dowiesz się, co potrafi Król, możesz być spokojna. Ale… ilu ludzi żyje na Majipoorze? Osiemnaście miliardów? Trzydzieści? Pięćdziesiąt? Czy Król ma czas, by psuć sny ludziom, którzy na cudzy koszt przejadą się ślizgaczem? Jak myślisz?

— No…

— Albo ludziom, którzy sprzedają lewe tytuły własności pałaców? Inyanna, odwracając się, ukryła rumieniec.

— A dokąd jedziemy? — spytała stłumionym głosem.

— Właśnie dojechałyśmy. To Wielki Bazar. Wysiadamy. Znajdowały się na wielkim placu, z trzech stron zabudowanym smukłymi wieżami. Przy czwartym z jego boków stał niski budynek, pośród wież sprawiający wrażenie ciężkiego i przysadzistego; prowadziło do niego mnóstwo niskich schodów. Setki, może nawet tysiące ludzi w eleganckich białych, charakterystycznych dla Ni-moya szatach przechodziły tam i z powrotem przez szeroką bramę niskiego gmachu; na łuku ponad nią płaski relief przedstawiał trzy ptaki o oczach z drogich kamieni.

— To Brama Pidruid, jedna z trzynastu — wyjaśniła Liloyye. — Sam Bazar zajmuje około czterdziestu kilometrów kwadratowych i trochę przypomina Labirynt, chociaż nie jest ukryty tak głęboko pod ziemią, leży przeważnie na poziomie ulic. Rozciąga się na obszarze całego miasta, przenika budynki, przebiega pod niektórymi ulicami, między gmachami — można powiedzieć, że to miasto w mieście. Moja rodzina mieszka tu od setek lat. Jesteśmy dziedzicznymi złodziejami. Bez nas sklepikarze mieliby mnóstwo kłopotów.

— Miałam sklep w Velathys. Nie było tam złodziei i chyba żadnych nie potrzebowaliśmy — stwierdziła sucho Inyanna, gdy dum wessał je po schodach i przez bramę na Bazar.

— Tu jest inaczej.

Bazar rozciągał się dookoła nich — labirynt wąskich uliczek, przejść, tuneli i galerii, dzielonych wielokrotnie na nieskończoną ilość malutkich stoisk. Ponad ich głowami rozciągało się aż po horyzont świecące płótno, oświetlające ziemię swoim wewnętrznym blaskiem. To zdumiało Inyannę bardziej niż cokolwiek, co widziała do tej pory w Ni-moya, bowiem płótno takie sprzedawała czasami w swoim sklepiku, trzy rojale za belę, a bela wystarczała najwyżej do udekorowania niewielkiego pokoju; dusza w niej zadrżała na myśl o czterdziestu kilometrach kwadratowych świecącego płótna, a choć wprawna w liczeniu, nie zdołała oszacować jego wartości. Ni-moya! Przed porażeniem taką rozrzutnością bronił już tylko śmiech.

Ruszyły w głąb Bazaru. Jedna wąska alejka niczym nie różniła się od innej, wszędzie sprzedawano porcelanę, materiały, nakrycia stołowe i ubrania, owoce, mięso, warzywa i delikatesy, na każdej był sklep z winem i sklep z przyprawami, i stoisko jubilera, i handlarz sprzedający smażone parówki, i sprzedawca smażonych ryb. A jednak Liloyve najwyraźniej doskonale wiedziała, gdzie skręcić, która z niezliczonych alejek doprowadzi je na miejsce najkrótszą drogą; szła szybko, zatrzymując się tylko po to, by zaopatrzyć się w jedzenie i picie na kolację — z jednego stoiska ściągnęła rybę, z innego butelkę wina. Niektórzy handlarze widzieli, jak kradnie, i tylko się uśmiechali.

Zdziwiona Inyanna spytała:

— Nie mają nic przeciw temu?

— Znają mnie. Przecież ci mówiłam, że złodzieje są tu w poważaniu. Jesteśmy niezbędni.

— Nigdy tego nie pojmę.

— Utrzymujemy porządek, rozumiesz? Nikt tu nie kradnie oprócz nas, a my bierzemy tylko to, czego potrzebujemy i chronimy handlarzy przed amatorami. Co by się działo w tym tłumie, gdyby choć co dziesiąty klient próbował napełnić kieszenie towarami? My wprawdzie także nabijamy sobie kiesy, ale powstrzymujemy tych niezorganizowanych. Jesteśmy czynnikiem znanym. Nasze kradzieże to coś w rodzaju podatku płaconego przez handlarzy, coś w rodzaju płaconej nam pensji za obronę przed innymi, którzy mogliby chcieć coś ściągnąć. Zaraz! Zaraz! — Te ostatnie słowa skierowane były nie do Inyanny, lecz do mniej więcej dwunastoletniego chłopca, chudego i ciemnowłosego, grzebiącego w skrzyni pełnej myśliwskich noży. Jednym szybkim gestem Liloyve złapała go za rękę i natychmiast chwyciła także mackę niewiele większego od dziecka Vroona, ukrytego w cieniu o krok dalej. Inyanna słyszała, jak coś groźnie do nich mówi, ale nie odróżniała poszczególnych słów, zresztą już po chwili wszystko się skończyło, chłopiec i Vroon wynieśli się sprzed stoiska jak niepyszni.