— Co się stało?
— Kradli noże. Dzieciak podawał je Vroonowi. Kazałam im zbierać się z Bazaru i zagroziłam, że jeśli się nie wyniosą, moi bracia obetną Vroonowi macki, upieką je na oleju ze stinnimy i nakarmią nimi małego.
— Zrobiliby to?
— Ależ skąd! Za coś takiego przez całe życie cierpiałoby się od strasznych snów. Ale ta dwójka zrozumiała, w czym rzecz. Na Bazarze kraść wolno tylko upoważnionym złodziejom. Rozumiesz? Jesteśmy swego rodzaju strażnikami. Jesteśmy niezastąpieni. O spójrz, tu mieszkam. Bądź moim gościem.
5
Liloyve mieszkała pod ziemią, w pokoju z białego kamienia, jednym z łańcucha sześciu czy siedmiu podobnych, ciągnących się pod tą częścią Wielkiego Bazaru, gdzie handlowano głównie oliwą i serem. Do podziemnego mieszkania prowadził zamaskowany otwór i rozwijana sznurowa drabinka. Gdy tylko Inyanna zaczęła schodzić, gorączkowe hałasy Bazaru umilkły jak nożem uciął i o tym, co dzieje się w górze świadczył tylko słaby, lecz wyraźnie wyczuwamy zapach czerwonego sera ze Stoienzar, przenikający nawet kamienne mury.
— Oto nasze gniazdko — powiedziała dziewczyna. Zanuciła kawałek jakiejś śpiewne] melodyjki i z dalszych pokoi nadbiegli ludzie: kiepsko ubrani, bladzi, na ogół niewysocy i chudzi, bardzo podobni do samej Liloyye z tego, że wydawali się być zrobieni z drugorzędnego materiału. — Moi bracia Sidoun i Hanoun — przedstawiała ich po kolei. — A to moja siostra Medill Faryun. I kuzyni: Avayne, Amayne i Athayne. I wujek Agourmole, który jest głową naszego klanu. Wujku, to Inyanna Forlana z Velathys, której wędrowni oszuści sprzedali Nissimorn Prospect za dwadzieścia rojali. Spotkałam ją na statku. Zostanie z nami i zrobimy z niej złodziejkę.
Inyanna aż westchnęła.
— Ja…
Agourmole, dworski i szalenie ceremonialny, pozdrowił ją gestem Pani niczym błogosławieństwem.
— Jesteś jedną z nas — powiedział. — Czy możesz nosić męskie ubranie?
— Tak, chyba tak — powiedziała zdumiona Inyanna. — ale nie rozumiem…
— Mój młodszy brat jest zarejestrowany w naszej gildii. Mieszka w Avendroyne, między Zmiennokształtnymi, od lat nikt go nie widział w Ni-moya. Zajmiesz jego miejsce. To prostsze niż nowa rejestracja. Daj mi rękę. — Pozwoliła ująć się za dłoń. Palce miał miękkie, wilgotne. Spojrzał jej w oczy ł powiedział cichym, napiętym głosem: — Twoje prawdziwe życie dopiero się zaczyna. To, co zdarzyło się przedtem, było tylko snem. Jesteś teraz złodziejką z Ni-moya i nosisz imię Kulibhai. — Puścił do niej oko i dodał: — Dwadzieścia rojalów za Nissimorn Prospect — prawdziwa okazja!
— To tylko opłata skarbowa — wyjaśniła Inyanna. — Powiedzieli mi, że odziedziczyłam tę posiadłość po potomkach siostry matki mojej matki.
— Jeśli to prawda, to kiedy już tam osiądziesz, wyprawisz dla nas wspaniałe przyjęcie w zamian za gościnność, której ci udzielamy. Zgoda? — Agourmole roześmiał się. — Avayne! Przynieś wina swojemu wujowi Kulibhałowi! Sidoun, Hanoun, znajdźcie dla niego ubranie! Niech ktoś coś zagra! Kto zatańczy? Z życiem, kochani, z życiem! Medill, przygotuj łóżko dla naszego gościa! — Malutki człowieczek chodził nieprzerwanie po pokoju, wykrzykując rozkazy. Inyanna, oszołomiona jego niespożytą energią, przyjęła szklankę wina, pozwoliła jednemu z braci Liloyve wziąć miarę na tunikę, próbowała zapamiętać całą tę rzekę imion, która ją zalała. Do pokoju ktoś wszedł, ludzie, trzech grubawych Hjortów o szarych twarzach i — ku jej największemu zdumieniu — dwójka smukłych, milczących Metamorfów. Mimo iż przyzwyczaiła się do nich prowadząc sklepik w Velathys, nie spodziewała się, by Liloyye i jej rodzina mieszkali wraz z tajemniczymi tubylcami. Być może jednak złodzieje, jak Zmiennokształtni, uważali się za rasę wyrzuconą na margines życia na Majipoorze; jeśli tak, to ich sojusz wydawał się zrozumiały.
Zaimprowizowana zabawa trwała kilka godzin. Złodzieje wydawali się prześcigać w próbach zdobycia łask Inyanny; podchodzili do niej po kolei, ofiarowując jakąś błyskotkę, opowieść, ploteczkę. Dla dziewczyny pochodzącej z rodziny sklepikarzy byli naturalnymi wrogami — a jednak ci ludzie, choć nieważni, wyrzuceni poza nawias społeczeństwa, wydawali się jej przyjacielscy, mili, otwarci i byli jej jedynymi sojusznikami w wielkim, obojętnym mieście. Inyanna nie miała ochoty uczyć się ich zawodu, lecz wiedziała też, że los mógłby obejść się z nią znacznie gorzej niż rzucając ją na pastwę Liloyve i jej przyjaciół.
Spała źle, śniły się jej jakieś chaotyczne, nie związane ze sobą obrazy; kilkakrotnie budziła się, nie wiedząc, gdzie właściwie jest. W końcu ogarnęło ją zmęczenie. Zapadła w głęboki sen. Zazwyczaj budziła się o świcie, lecz świt nie docierał do tych podziemi — i gdy się wreszcie ocknęła, nie miała pojęcia, czy to dzień, czy noc i która może być godzina.
Liloyye przywitała ją uśmiechem.
— Musiałaś być bardzo zmęczona.
— Spałam zbyt długo?
— Spałaś, dopóki się nie obudziłaś, a więc wystarczająco długo, prawda?
Inyanna rozejrzała się dookoła. Dostrzegła pozostałości po zabawie: butelki, puste szklanki, jakieś fragmenty ubrania. Oprócz ich dwóch nie było tu nikogo. Wszyscy wyszli na poranny obchód — wyjaśniła przyjaciółka. Pokazała jej, gdzie może się umyć i przebrać, a później wspólnie zanurzyły się w wir Bazaru.
W dzień było tu równie tłoczno jak w nocy, lecz w świetle dziennym Bazar pozbawiony był magii, wyglądał zwyczajniej, nie był aż tak naładowany elektrycznością; sprawiał wrażenie zwykłego, choć bardziej zatłoczonego traktu handlowego, podczas gdy w nocy wydawał się wszechświatem samym w sobie. Zatrzymały się tylko po to, by ukraść śniadanie z trzech czy czterech budek; Liloyye bezczelnie brała, co się jej podobało i przekazywała to Inyannie; a później — lawirując wśród niesamowicie skomplikowanego labiryntu alejek, którego planu, czego Inyanna była całkowicie pewna, nigdy nie uda się jej opanować — nagle i niespodziewanie wyszły na świeże powietrze zewnętrznego świata.
— Jesteśmy przy Bramie Piliplok — powiedziała Liloyye. — Do biur Pontyfikatu można stąd przejść spacerkiem.
Był to rzeczywiście krótki, choć jednocześnie oszałamiający spacerek, bo za każdym rogiem ulicy kryły się nowe cuda. U wylotu jednej ze wspaniałych alei Inyanna dostrzegła jaskrawe światło, jakby z chodnika podniosło się drugie słońce. Był to — jak wytłumaczyła jej Liloyye — początek Kryształowego Bulwaru, oświetlonego dzień i noc blaskiem obracających się reflektorów. Po drugiej stronie innej ulicy leżała posiadłość, która mogła należeć wyłącznie do księcia Ni-moya, położona daleko, na wysokim wschodnim zboczu miasta, w miejscu, w którym Zimr zakręcał ciasnym łukiem. Pałac miał kształt smukłej wieży z błyszczącego kamienia, ustawionej na szerokiej podstawie podpartej mnóstwem kolumn; wydawał się ogromny nawet z tej odległości, był otoczony parkiem wyglądającym jak dywan zieleni. Kolejny zakręt i oto przed oczami Inyanny pojawiło się coś przypominającego poczwarkę jakiegoś niezwykłego owada, długą na dwa kilometry i zawieszoną nad nieprawdopodobnie szeroką aleją.